Co się działo na The Gods Must Be Crazy :)
Prawdziwie afrykański żar lał się z nieba, gdy uczestnicy zabawy The Gods Must Be Crazy jeden po drugim wyruszali w drogę. Każda załoga otrzymała garść pieniędzy, roadbook i dobrą radę, żeby niczym nie gardzić i niczego nie wyrzucać, bo na pustyni i bezludziu nawet kawałek sznurka może uratować czyjeś życie. W radosnych nastrojach dojechali do zacisznego miejsca, w którym stara, bezzębna Murzynka serdecznym gestem zapraszała każdą załogę po kolei, by razem z nią usiedli i korzystając z bębenków, brzdąkadełek i grzechotki zagrali i zaśpiewali jakąś piosenkę. W zamian proponowała unikalny pokaz wytwarzania chichy (czyt.cziczy) czyli rodzaju słabego alkoholu produkowanego z tapioki. Polega on na przeżuwaniu mąki, wypluwaniu przeżutej treści i starannym mieszaniu całości. Zainteresowanie było spore, do czasu gdy Murzynka w ramach podziękowania za śpiew i muzykę proponowała degustację „świeżego” alkoholu. Wtedy rzedły miny i jeden spoglądał na drugiego w nadziei, że ten drugi jest mniej brzydliwy. Ostatecznie napili się prawie wszyscy (czystej lemoniady z mąką pszenną), a jedna załoga skwapliwie podprowadziła bulwę manioku (zwykły podłużny ziemniak)…bo nigdy nie wiadomo co się może przydać J
Odświeżeni chichą wyruszyli dalej. W przydrożnym kramie u sprzedawcy różności można było kupić prawie wszystko: banany, coca-colę, nakrętki od butelek, sznurek, gumkę, świeże dżdżownice, pasikoniki czy nawet apteczki podróżne. Za niektóre towary trzeba było zapłacić, ale były też takie, które można było dostać za odwagę. Jeden załogant pożarł żywcem dżdżownicę, zyskując aplauz widowni i totalne potępienie ze strony swojej póltorarocznej córeczki…
Afrykańskie drogi należą do najtrudniejszych szlaków na świecie, ale wszystkie terenówki radziły sobie doskonale: piach, trawersy, błoto, bagno, zarośla – nic nie było w stanie ich zatrzymać. Trasa wiodła przez dżunglę do osobliwego miejsca, w którym można było upolować egzotycznego motyla posługując się prymitywną plujką. Nieopodal, nad rzeką umierał na malarię poszukiwacz złota.
Załogi uratowały mu życie szpikując go znalezioną w medipaku chininą. Ponad 30 tabletek zaaplikowanych w niespełna 3 godziny postawiło go na nogi. Wdzięczny człowiek podzielił się swoim bogactwem (rozdawał prawdziwe samorodki złota) i wiedzą na temat wartości w danym kraju: najwięcej warta kość słoniowa, najmniej ludzkie życie.
Ci, co wzięli sobie jego słowa do serca przeżyli. Reszta została pojmana przez mieszkających po drugiej stronie rzeki ludożerców i mieli mniej szczęścia: jednych poddano depilacji i marynowaniu, inni zostali zagonieni do niewolniczej pracy. Nie dało się uniknąć wizyty u kanibali, ponieważ na terenie ich wioski znajdowała się ukryta w buszu Świątynia Motyli. Kapłan – ksenofob i rasista – nie wpuszczał białych ludzi przez próg przybytku. Na szczęście tubylcy garnęli się wręcz do obcych, bezceremonialnie domagając się zapłaty za każdą podpowiedź i każdą pomoc.
Maskę rytualną, która zakrywała blade twarze pomagała wykonać urocza, chociaż zawzięcie targująca się Farbiarka. Usłużna młoda kobieta pozwalała nawet zaczerpnąć wody z maleńkiego podziemnego źródełka, jednak nie każda załoga skorzystała (albo brak zacięcia do kombinowania, albo znajdowali rozwiązanie alternatywne ). Tym, którzy zakryli oblicze maską, udało się wejść do Świątyni Motyli, gdzie w promieniu boskiego światła odczytali ukrytą na skrzydełkach motyla wiadomość. Była to niezwykle ważna wskazówka jak odzyskać członka swojej załogi pojmanego i właśnie oprawianego; rada prosta jak drut: złapać kogoś z innej załogi i dokonać wymiany. Kanibale chętnie szli na wymianę ponieważ żywili nadzieję, że w końcu trafi im się osobnik czysty i nie wymagający rozległej depilacji. Niestety...kobiet było mało i były szybciej i chętniej odzyskiwane. O prawdziwym niefarcie może powiedzieć GaPa, nasz rajdowy fotoreporter. Został pojmany przypadkowo i niestety nie było w niczyim interesie go wykupić.
Okrutne kucharki zapędzały go do niewolniczej pracy: zbierał chrust w ciernistych zaroślach, nosił wodę, aż wreszcie salwował się ucieczką. Daleko nie zajechał, jako jedyny utknął w zwykłej kałuży. Zapewne z wycieńczenia J
W pamięci kanibali na pewno zapisał się na dłużej Tadziu z Toyoty LandCruiser, który prowadził szeroko zakrojoną rozróbę: porywał, oszukiwał, szantażował i drwił z ludożerców; jeszcze tego dnia wieczorem przy ognisku rada starszych postanowiła, że kiedyś przyjdzie koza do woza i Tadzia zjedzą.
Kapłan Światyni Motyli obdarował wszystkie załogi talizmanem chroniącym przed złymi duchami. Chociaż tyle ochrony mieli zapewnionej, bo przed dzikimi zwierzętami, bezdrożami, ludożercami i skorumpowanymi urzędnikami nic ich nie uchroniło. Nawet nie przeczuwali, że przesympatyczny Murzyn hadlujący kością słoniową (naprawdę tanio!) skutecznie mydlący im oczy mówiąc, że zbiera na zakup obuwia (wystarczyło rzucić okiem na jego stopy, by poczuć w sercu samarytańskie parcie na czynienie dobra), bezpardonowo pakuje wszystkie załogi w poważne tarapaty mogące zaprowadzić je nawet na 50 lat do więzienia.
Setki kilometrów dalej, na przejściu granicznym z Botswaną natrafili na wyjątkowo wrednego celnika, który nie posiadając ani psa ani nawet świni obdarzonej nadzwyczajnym węchem, wykształcił swój własny nos do takiego rozmiaru, że sam wyczuwał wszystko i to z odległości 15 metrów.
Wystarczyło otworzyć szybę w drzwiach kierowcy i od razu czuł grudki złota oraz kość słoniową. Szmugiel na quadach czuł z daleka. Ludzie umęczeni podróżą, zdesperowani ocalić pamiątki, posuwali się do kłamstw i przekupstwa; jedni udawali, że wypełniają formularz wizowy, po czym go ładnie składali i oddawali wypchany plikiem banknotów, inni wypierali się w żywe oczy, że to, co trzymają w ręku to kość słoniowa. Podziw wszystkich wzbudził Grzegorz z Defendera, który patrząc celnikowi w oczy oświadczył, że to coś zupełnie innego, kształt jedynie łudząco podobny, ale wystarczy włożyć baterie…
Powoli zapadał zmrok. Jazda szlakami, które wiodą przez gęstwinę i bagna, mimo zapadającej ciemności zawsze niesie ze sobą ryzyko, że podróżni wkroczą na terytorium na którym nawet zwierzęta boją się przebywać.
Cmentarzysko, Kraina Zmarłych, Kraina Cieni, Mroki. Mimo naszych starań roadbook nie uchronił załóg przed zbłądzeniem. Na szczęście zahartowani wcześniejszymi przygodami nie zlękli się wcale, gdy dowiedzieli się, że muszą wspiąć się na stare drzewo, by zabrać ze sobą czaszkę przodka. Niedługo po tym wyjechali na cywilizowane tereny by się najeść, odpocząć i następnie wziąć udział w ceremonii uwalniania dusz. Tym razem trafili między urocze tubylczynie, które dla odmiany nie próbowały ich zjeść, za to nauczyły gry na prowizorycznych bębnach djembe. Ceremonia uwalniania dusz została zakłócona przez opady deszczu. (zapewne przypadkowo i niechcąco wywołane nieumiejętnym waleniem w bęben przez początkujących, więc nie drążymy tematu).
Misja polegająca na tym, by ukończyć podróż w niezmienionym składzie i nie zgubić po drodze auta ani żadnej jego części została spełniona przez wszystkie załogi. Wszyscy wykazali się odwagą i otwarciem na nowe doświadczenia, ale szczególny podziw i uznanie zasłużyły załogi: Nissan Patrol Pawła z pilotem Albertem (brawo Albert!), „Wężowóz” z kierowcą Gosią, półtoraroczną Michasią na pokładzie i pilotem Wojtkiem, który zjadł żywą dżdżownicę, dwie dzielne baby Dyskoteką – Stuffka i Ania, biały Defender Tomka z rekordowo młodym załogantem – Dominikiem (6 tygodni!!!), quadowcy, którzy brawurowo i spektakularnie wykonali przebój „Przeżyj to sam” oraz Suzuki Vitara Łukasza która przefrunęła nad najgorszym, 300 metrowym odcinkiem drogi zwanym przez leśników Karpatami. W związku z powyższym nastepnym razem podnosimy poprzeczkę i ludziom i pojazdom i zapraszamy na www.landrover.eu.com gdzie wkrótce pojawi się zapowiedź kolejnej imprezy.
Więcej zdjęć znajdziecie po kliknięciu na logo :)