Kaukaz - Gruzja i Armenia 2012, cz. 2
Kaukaz - Gruzja i Armenia 2012, cz. 2
# O poranku chmury tylko na chwilę odsłoniły szczyt Kazbeku, wcale nie najwyższego szczytu Gruzji. Wjeżdżamy na przełęcz. Ania i Krzysztof, których spotkaliśmy w Ushguli, zostawili tu samochód i poszli wczoraj na treking pod Kazbek, do obserwatorium meteorologicznego na trzech tysiącach metrów. Przez lodowiec, z dwójką kilkuletnich chłopaków. Duży szacun dla Waszej eskapady!
Monastyr na przełęczy jest kolejnym, ważnym punktem na religijnej mapie Gruzji. Poniżej święte źródło, w którym poją się konie. Spotykamy kolejna ekipę z Polski - tym razem na motorach. I jeszcze naszych autostopowiczów.
Znakujemy auto Krzyśka landkliniczną naklejką ("Nasi tu byli") i zjeżdżamy w dolinę. Jeszcze skok do rosyjskiej granicy i wracamy Drogą Wojenną na południe. Przy tarasie widokowym spotykamy kolejne, samotne discovery z Polski. Za klasztorem Ananuri zjeżdżamy z głównej drogi na wschód, żeby na skróty, przez Tianeti dojechać do Tuszetii. Szutrowa droga jest nie mniej malownicza, choć trafiają się na niej duże ciężarówki. Dziś próbowałbym jechać wprost ze Stepantsmindy drogą przez Jutę, Gudani i Birkiani, równolegle do rosyjskiej granicy. Na mapie wydawnictwa freytag & berndt jest zaznaczona droga, na Reise Know-How jej nie ma. Pod wieczór dojeżdżamy do Laliskuri z oczekiwanym długo drogowskazem "Omalo 72". Zagłębiamy się w coraz ciaśniejsze doliny. Pora stanąć na biwak. Znajdujemy pierwszorzędne miejsce, zjeżdżając na dno doliny. I gdy po kolacji chcieliśmy rozwinąć biwak, z rzeki wyszło trzech dżentelmenów. Mieli ze sobą dziwne przedmioty i coś szeptali między sobą. Aga zauważyła, ze to kłusownicy. Być może oni byli bardziej zestresowani, ale uznaliśmy, że trzeba zmienić miejsce. Mimo zapadającego zmierzchu kawałek dalej coś przecież znajdziemy. Nie znaleźliśmy - wyżej droga była już wąska i biegła wzdłuż stromych zboczy. Jedziemy serpentynami mozolnie zdobywającymi wysokość w coraz bardziej stromych górach. Po zmroku bardziej to czujemy, niż widzimy. Wjeżdżamy w chmury, więc jazda staje się uciążliwa, a momentami niebezpieczna.
Najgorzej jest na zakrętach. Serpentyny przełamują się pod ostrym kątem, a na zakręcie jest najbardziej stromo. To wszystko we mgle, którą podświetlają reflektory tworząc białą ścianę. po kolejnych zakrętach już nie wiem, z której strony jest przepaść, a z której zbocze, do którego możnaby się przytulić. Więc Agnieszka idzie 3 metry przed autem i pokazuje rękami, gdzie jechać. Chcemy stanąć, ale nie ma odrobiny szerszego miejsca, jakiejś mijanki przy drodze. A mimo późnej pory zdarzają się jeszcze auta zjeżdżające w dół. W końcu trafiamy na szerszy kawałek, kończący się urwiskiem. Nie wiemy co jest dalej, bo wsystko tonie w chmurach. Powinniśmy być blisko przełęczy. Mija nas ostatnie auto wracające z Omalo. Pytają, czy wszystko u nas w porządku. To miłe. Jest północ.
# Szósta rano, budzi nas pukanie w auto. Jakiś pastuszek czegoś potrzebuje. Rozładował mu się telefon. Chce naładować. Potem chce zadzwonić do brata. Podajemy mu swój telefon. Nie pamięta numeru. Chmury się podniosły, wstaje słońce, widać ogrom gór, w które zanurzyliśmy się nocą. Przełęcz jest 100 metrów dalej... Pastuszek wyciąga butelkę domowego wina. Próbujemy, on dopija resztę. Teraz już sam nie wie, czego chce. Opowiada jakieś dramatyczne historie o ludziach tu mieszkających, o wojnie. Niewiele rozumiemy, bo mówi po gruzińsku. Robi się nieprzyjemny, natrętny, zatacza się. Opieramy go o tablicę parku narodowego i odjeżdżamy.
Noc spędziliśmy na przełęczy na wysokości 2 926 metrów. Było chłodno, ale nie zimno. Przebudzenie, choć dziwne i niechciane, nastąpiło w miejscu urokliwym. Jesteśmy w Parku Narodowym Tuszetii. Serpentynami zjeżdżamy w nie mniej urocze, coraz bardziej słoneczne doliny. Przy sporym strumieniu, na nagrzanej już polanie, robimy śniadanie. Dalej droga prowadzi po krawędziach skalnych półek, wzdłuż dużego strumienia przewalającego się dużo niżej. Stajemy przy domku informacji turystycznej. Strażnik daje nam mapkę parku. Nie do końca wiem, które z zaznaczonych tam dróg da się przejechać autem, a które są dostępne tylko pieszo, ale warto spytać o tę mapę.
Dolina stopniowo rozszerza się, pojawiają się zabudowania i całe wioski. Wreszcie jest i nasze Omalo. To nieduża osada, z wieżami podobnymi do tych w Swanetii. Panoramy na pasma gór graniczące z Dagestanem i Czeczenią są nie do opisania. Są do obejrzenia. W wiosce spotykamy młodego Holendra. Skąd się tu wziął Holender? Opowiadamy mu o naszym ostatnim biwaku. Za Omalo są jeszcze wioski Dartlo, Parsma i Hegho - takie na końcu świata - do których można dojechać. Zostalibyśmy tu na tydzień, ale jeśli chcemy wjechać także do Armenii, to musimy wracać. Wracać, bo drogę do Omalo trzeba pokonać w obie strony, nie ma innego wyjazdu z Tuszetii. Zatem z wielkim żalem wracamy. Dojeżdżamy na przełęcz, przez którą znowu przewalają się chmury. Na przełęczy duży ruch. Pasażerowie wszelkiej maści terenówek dowożących turystów do Oamlo robią sobie tutaj przerwę. Rozmawiamy z Niemcami, z podziwem patrzą na nasze auto. Doszukują się andziasssowej naklejki "Borneo trial" i nie mogą wyjść z podziwu, że byliśmy tym autem na Borneo. Nie próbowaliśmy im tłumaczyć, że chodzi o Borne Sulinowo. Ruszamy z przełęczy, znowu widać całe góry. Obok drogi leży... nasz poranny pastuszek. Wszystkie auta ze zrozumieniem przejeżdżały obok niego, nikt nie reagował. Czujemy się trochę odpowiedzialni za jego położenie, zatrzymuję auto, trącam zwłoki - gość reaguje, więc żyje.
Uspokojeni zjeżdżamy naszym nocnym koszmarem. Teraz widać, jak droga wije się po zboczach, jak przecina żleby i upłazy, jak meandruje na stokach. I widać, jaka przestrzeń jest z boku auta, jak tam stromo. Chyba jeszcze nie jechaliśmy tak malowniczą drogą, nawet w górach północnej Albanii.
Na miejscu niedoszłego biwaku nad rzeką robimy obiad, zażywamy kąpieli. To naprawdę urocze miejsce.
Późnym popołudniem jesteśmy już na płaskim w Kachetii, w krainie winem i winem płynącej. Kachetia zajmuje płaski obszar między górami, leżący w dolinie rzeki Alazani. Słynie ze wspaniałych i długo nasłonecznionych winnic. A w winnicach robi się wino, naturalną metodą gruzińską. Wino fermentuje w glinianych kadziach, zakopanych w ziemi. W Kachetii co chwilę trafiamy na tablice winnego szlaku, prowadzące do kolejnych winnic. Zwiedzamy kilka z nich. Winnica w Napareuli jest szczególnie przygotowana na turystów, ciekawie eksponuje gliniane kadzie do wina w podłodze sali biesiadnej. Rozpytujemy przy okazji o możliwość kupna sadzonek winorośli, bo jeden ze szczepów, saperawi, to bardzo zacna odmiana, z której Gruzini są bardzo dumni. Zresztą - pal licho sadzonki - degustujemy i kupujemy wino. A im więcej degustujemy, tym więcej kupujemy. Miejsce na biwak znajdujemy na rozległych łąkach, opadających lekko w kierunku Alazani. Upalny wieczór, w dali światła Telawi, zapach ziół, jakieś egzotyczne odgłosy przyrody. Pijemy wino. Jesteśmy szczęśliwymi ludźmi.
# Trudno podróżować po Kachetii. Zwiedzamy jeszcze kilka winnic... W winnicy Saloszhwili po degustacji i długiej rozmowie o sadzonkach pan Aleksiej prowadzi nas do tajnej piwniczki pod swoim domem i butelkuje dla nas dwie butelki znakomitego saperawi. Tak dobrego wina chyba jeszcze nigdy nie piłem. Drżącymi rękami oddałem je później zaprzyjaźnionym znawcom wina w Polsce.
Oprócz winnic jest w Kachetii jeszcze kilka miejsc ciekawych. Przemykamy przez nie, kierując się w stronę Armenii. Za Telawi w krajobrazie zaczynają dominować stepy. Ciągną się dalej wzdłuż niziny nad rzeką Kurą przez cały Azerbejdżan, aż po Morze Kaspijskie. Przeliczamy czas i z żalem rezygnujemy z odwiedzin monastyru Dawid Goredżo, leżącego przy granicy azerskiej. Pojedziemy tam następnym razem. Za Rustawi przejeżdżamy do Marneuli marną drogą. Asfalt jest tak dziurawy, że miejscowi, równolegle do asfaltu, rozjeździli w otaczającym stepie kilka dróg alternatywnych. Miasteczka w tym przygranicznym rejonie są mocno podupadłe. Leżą przy granicy Amenii i Azerbejdżanu i wyglądają, jakby Gruzja o nich zapomniała. Wjeżdżamy na przejście graniczne Bagrataseri. Gruzińscy pogranicznicy trochę żartując przestrzegają, że w Armenii jest gorzej, że policja często zatrzymuje kierowców, a w Gruzji nie, że po co wyjeżdżamy. Z drugiej strony szlabanu Ormianie witają nas serdecznie, żartują przy wypisywaniu obowiązkowej wizy. Poszło gładko, myślimy, że to wszystko. Trzeba jeszcze "tylko" opłacić COŚ w agencji brokerskiej. Kłębi się przed nią tłumek mężczyzn. Są dwie kolejki - wybieram na chybił trafił. Jest upalne popołudnie. Po pół godzinie jakaś awantura, likwidują drugą kolejkę. Kręcą się brodaci mężczyźni z kwitami w ręku. Przeciskając się wchodzą do środka biura, coś wykrzykują, zaraz wychodzą, rozmawiają z innymi. Pochodzą z różnych krajów, więc gdy chcą ustalić coś razem, przechodzą na rosyjski. Wtedy i ja cokolwiek rozumiem. Ale nadal nie rozumiem, co tam się dzieje. Po godzinie kolejna awantura. Przy okazji dowiaduję się, że najpierw muszę za COŚ zapłacić w banku obok. Ale ile i za co - nie wiem. Biuro wypełnione jest po brzegi: ludźmi i zapachem potu. Po dwóch godzinach nadal stoję na końcu kolejki, wokół widzę tych samych, ciągle nie obsłużonych ludzi. Przyszła do mnie zniecierpliwiona Agnieszka. Pojawił się też pogranicznik, Aga zagaduje go, on mówi po Polsku (pracował kilka lat w Polsce). Zaczyna nam pomagać, wreszcie cokolwiek wiemy. Kolejna awantura, tym razem poważna. Postawna urzędniczka wyrzuca wszystkich z biura, bo trudno jej pracować w hałasie i duchocie. My już zostajemy, nasze dokumenty trafiają do obiegu poza kolejnością. Po zapłaceniu niemałej sumy dostajemy jakieś kwity wjazdowe. Możemy jechać dalej. Miły pogranicznik nie oczekuje od nas dowodów wdzięczności. Życzy udanego pobytu. Przed biurem kłębi się tłumek znanych mi twarzy. Kolejna kłótnia: że nie ma kolejki, że nie wiadomo, kto ma być teraz obsłużony. Ktoś proponuje, zeby ustawić się jeden za drugim, jeden za drugim, to będzie porządek. Ale nikomu to chyba nie jest potrzebne. To typowy klimat przejścia granicznego w Azji. Jeśli dzisiaj miałbym powiedzieć, co trzeba tam załatwić i jak, żeby przejść granicę, to nadal nie potrafiłbym tego zrobić. Oprócz tego, że na samym końcu trzeba jeszcze wykupić ubezpieczenie na auto i pasażerów stosowne do ilości planowanych dni pobytu w Armenii. I już, to wszystko, tylko tyle.
Myślę Armenio, że mogłabyś, że stać Cię, aby to przejście graniczne zorganizować lepiej. A może nawet nie zniechęcać do odwiedzania Twojego intrygującego kraju wysokimi opłatami.
Jest już ciemno, droga biegnie dnem olbrzymiego rozpadliska tektonicznego, pogłębionego potem przez rzekę. Świerszcze piłują tak zaciętym i równym dźwiękiem, że przez chwilę myślę, że coś się dzieje z autem. Zatrzymuję się na poboczu, wyłączam dla pewności silnik. Dźwięk nie ustaje. Jest taki równy i mechaniczny, że wprowadził mnie w błąd. Jedziemy wzdłuż rzeki. Z drugiej strony strome zbocza. Trudno będzie znaleźć miejsce na biwak. Ale jest wąski mostek do osady na stoku po drugiej stronie rzeki. Przejeżdżamy i zarastającą drogą nad rzeką dojeżdżamy do małej polanki. Trochę zaśmiecona, i szosa za rzeką hałasuje. Ale przecież zaraz zaśniemy i nie będzie to nam przeszkadzać. Jest OK? - pytamy siebie nawzajem. W porządku, nie ma co wybrzydzać, więc wyłączam silnik i światła. W tym momencie, za krzakami 10 metrów dalej, dudniąc okrutnie przejeżdża pociąg... Jesteśmy w Armenii.
# Tym razem śniadanie zjemy później. Podjeżdżamy pod klasztor Sanahin. Aga idzie po chleb. Dostaje go za darmo, co wywołuje sprzeczkę między młodym sprzedawcą a jego matką. W tym czasie ja zamykam auto, zatrzaskując w nim kluczyki. No pięknie. Czuję się jak idiota, widząc przez szybę, jak dyndają obok kierownicy. Zawsze mieliśmy zapasowy kluczyk w torbie, którą zabieramy wysiadając z auta. Akurat w tym roku zmieniliśmy torbę a stara, z kluczykiem, leży sobie w Warszawie. Stoimy pod klasztorem, pytam sprzedawców pamiątek o jakieś noże, blaszki czy druty, o coś, czym moglibyśmy otworzyć auto. Za chwilę pomaga nam pół wioski, akcja toczy się po obu stronach auta. I wreszcie sukces, oklaski i drobne podarunki dla "włamywaczy". Zwiedzamy klasztor. Ma zupełnie inną architekturę, niż gruzińskie. Surowe, ale piękne sklepienia i posadzki. Pojawiają się też nieodłączne symbole ormiańskiego kościoła - chaczkary. Klasztor Sanahin uznaliśmy za najciekawszy z tych, które widzieliśmy w Armenii. Chociaż każdy następny, a zwłaszcza słynny Tatew, trzeba zobaczyć.
Z doliny rzeki wjeżdżamy na płaskowyż, do kościoła w Odzun. Znajdujemy tu płaskorzeźby sprzed ponad tysiąca lat i posowieckie symbole. Potem, nad krawędzią uskoku, jemy śniadanie. Nad nami latają orły.
Kolejny klasztor Haghartsin za Dilijan jest nie mniej ciekawy, położony między zalesionymi stokami. Przyciąga bielą kamiennych ścian. Ale my znowu jedziemy dalej, bo klasztorów w Armenii jest mnóstwo.
Dojeżdżamy nad słynne jezioro Sevan. Zajmuje 5% powierzchni kraju i leży na wysokości prawie 2000 metrów. Na wzgórzu na półwyspie ulokowano kolejny klasztor. Sevanavank jest typową atrakcją turystyczną, z płatnym parkingiem, pamiątkami i barami poniżej. Na ścieżce do klasztoru ruch jest duży, a ścieżka wąska. Przy kościółkach mocno wieje. Znajdujemy kolejne chaczkary.
"Chaczkar to esencja ormiańskości, synteza ormiańskiej sztuki i wiary. Są wszędzie tam, gdzie dotarli Ormianie, nie sposób pomylić ich z niczym innym. Z pozoru nic prostszego - kamienna płyta z wykutym krzyżem, tylko linia rzeźby zdradza biegłość artysty. Ale każdy chaczkar jest inny, nie ma dwóch takich samych, różnią się ornamentem, rysunkiem i charakterem. Jedne są dziękczynne, wotywne, inne wyrzeźbiono w jakiejś intencji lub na pamiątkę ważnego wydarzenia, są też chaczkary nagrobne." [WG].
Spod klasztoru odjeżdżamy drogą wzdłuż jeziora. Jest sporo miejsc na biwak, ale zapragnęliśmy stanąć nad brzegiem jeziora. To utrudnia poszukiwania, bo albo brzeg jest skalisty, albo nie osłonięty od wiatru, albo otoczony płotem. Wjeżdżamy w dużą kępę drzew, która okazuje się kempingiem. Chyba potrzeba nam kontaktu z ludźmi, więc zostajemy. Stajemy obok ślicznego discovery. Załoga oczywiście z Polski. Marcin i Ania przyjechali tu z kilkuletnią córką. Już w Polsce będziemy na ich kinowej prezentacji zdjęć z Gruzji i Armenii, z miejsc ciekawych i magicznych. Dzięki informacjom od nich wiemy, że mamy realne szanse zdążyć dojechać na południe Armenii, do klasztoru Tatew. Bardzo chcieliśmy go zobaczyć, powinniśmy go zobaczyć, choć zegar naszej wyprawy tyka inaczej i prawie z niego zrezygnowaliśmy. Nie jest to blisko, ale drogi będą dobre, szybkie.
# Długo jeszcze towarzyszy nam połyskujący Sevan. Mijamy kolejne, odbudowywane kościoły. Trasą Jedwabnego Szlaku wjeżdżamy na przełęcz. Poniżej, przy szlaku, trafiamy na karawanserai. Stara, dobrze zachowana gospoda, znaczące miejsce dla kupców podróżujących kiedyś Jedwabnym Szlakiem. Przy okazji robimy zdjęcie dla firmy wspierającej, do którego zapraszamy rozbawioną grupkę młodych Rosjan. Zjeżdżamy w dół i przez kolejne przełęcze pędzimy do Tatew. Odpuszczamy wizytę przy pobliskim kamiennym kręgu, takim tutejszym Stonehenge. I wreszcie jest droga do Tatew. Mówię: droga, bo do klasztoru trzeba się jeszcze jakoś dostać. Można przejechać autem, przez dolinę i potem serpentynami. Zajmuje to około godziny czasu. Wybraliśmy drugą opcję, ciekawszą, choć według Agnieszki ryzykowną: pojedziemy nowoczesną kolejką linową. Przejazd widokową trasą trwa 15 minut, ale do kasy czekaliśmy prawie godzinę. Na drugim końcu liny, nieco poniżej, zza drzew wychyla się klasztor.
Duży kościół, otoczony murem i zabudowaniami akademii, efektownie wklejony jest w otaczające góry. We wnętrzach słychać zbiorowe modlitwy, błogosławieństwa, wszędzie palą się świece. Chaczkary oparte o mury, krzyże wyryte w kamiennych cegłach i bogato rzeźbione drzwi - to elementy, które spotykamy niemal w każdym klasztorze Armenii. Kolejką wracamy do auta. Jeszcze krótka rozmowa z młodymi Czechami, którzy ze znajomym Ormianinem wjadą do Górskiego Karabachu, i rozpoczynamy powrót. Tatew był punktem zwrotnym naszej wyprawy. To jeszcze nie koniec, jeszcze wiele się wydarzy, ale od tej chwili do domu z każdym kilometrem będzie coraz bliżej.
Za Eghegnajor chcemy stanąć na biwak na rozległych, nieco podmokłych łąkach między szosą a rzeką Arpa. Widzimy pacujących ludzi, więc idę spytać o pozwolenie. Rolnik jest zdziwiony, że chcemy tu zostać. "- Czemu nie w hotelu?" Trudno wytłumaczyć, on prowadzi nas w bardziej suche miejsce, z ładną trawką. Pytam jeszcze o węże - cóż, czasem są, ale rzadko.
# W czasie śniadania przychodzi do nas kobieta, żona rolnika. Przynosi nam torbę z warzywami i ziołami. Pyta, ile dni tu zostaniemy, zaprasza do siebie do domu. Rewanżujemy się prezentem dla dzieci. Ruszamy w poszukiwaniu klasztoru Noravank. Prowadzi do niego boczna droga biegnąca wąwozem między pomarańczowymi skałami. Mijamy autostopowiczów, nie mamy przecież miejsca. A, niech tam, droga jest na końcu świata, w upał ciężko się idzie, jakoś damy radę ich podwieżć. Wracamy. Ona jedzie na łóżku, on na dachu. Stamtąd dostrzega na skałach dużego węża z żółtymi plamami. Ujechaliśmy kawałeczek, gdy na drogę wbiega chłopak próbując nas zatrzymać. Kurczę - to przecież Holender, którego spotkaliśmy w Omalo, na północy Gruzji! Potrzebuje pomocy, zjechali z szosy na łąkę, auto się zepsuło, tylko alarm wyje. Dojeżdżamy z misją ratunkową (discovery recovery). Szczęśliwie w wynajętej nivce rozładował się tylko akumulator. Uciszamy syrenę alarmową. Chłopak jeszcze nie jest pewien, czy damy radę. Dzwonił już do assistance, ale tam nie gadają po angielsku. Chce, żebyśmy spróbowali dogadać się po naszemu. Zamiast rozmawiać podajemy prąd z naszego auta. Nivka zaskoczyła. Razem jedziemy do klasztoru. Noravank jest bodaj najpiękniej położonym klasztorem.
Chociaż jak tu oceniać - piękny albo jeszcze bardziej piękny? Spotykamy jeszcze francuskie małżeństwo, które przyjechało defenderem. Pamiątkowe fotki z uratowaną ekipą, zabieramy na pokład "naszych", i zwozimy ich do głównej szosy. Dalej pojadą marszrutką. A my przygraniczną drogą w stronę Erewania. Drogą, z której może zobaczymy Ararat - świętą górę Ormian, leżącą na terenie Turcji. Wystarczający to powód, żeby te dwa kraje od lat wiodły spory. Marcin i Ania kilka dni wcześniej nie widzieli tej góry. My też nie jesteśmy pewni, czy to już Ararat, czy tylko pasma chmur. "Ararat zjawia się nagle. Nieważne, czy nadjeżdżasz z zachodu czy ze wschodu, od północy czy od południa - przychodzi chwila, kiedy już jest, już go widzisz." [WG]. Tak, teraz już jesteśmy pewni, choć widoczność nie jest najlepsza. Gdy podjedziemy do klasztoru Khor Virap, Ararat będzie widać lepiej. Klasztor powstał w miejscu, gdzie do dzisiaj jest ponura piwnica, jama w ziemi, w której wiele lat był więziony Grzegorz, później święty. Uzdrowił ówczesnego króla Tyrydatesa, poganina który go więził, a ten tak się przejął, że w 301 roku wprowadził w Armenii chrześcijaństwo. Armenia jest pierwszym na świecie krajem, który - jako instytucja, a nie pojedyńcze plemiona - przyjął tę religię. Przed klasztorem sprzedawcy, oprócz innych pamiątek, oferują gołębie. Kupujesz, a potem rytualnie wypuszczasz. Gołębie wracają do sprzedawcy i interes się kręci. Wokół na rozległych równinach są winnice i plantacje arbuzów.
Wjeżdżamy do Erewania. Od czasu słynnego Radia Erewań, rozsyłającego kiedyś na falach eteru sowiecką propagandę, nazwa stolicy Armenii w różnych źródłach brzmi Jerewań lub Erywań. Pozostanę przy poczciwym Erewaniu. Ulice pełne są atrakcyjnych, modnie ubranych kobiet i nowoczesnych samochodów. Próbujemy zatankować auto płacąc kartą kredytową, podobno w mieście to możliwe. Więc jeżdzimy od stacji do stacji - wszędzie przyjmują tylko gotówkę. Więc szukamy bankomatu, przeliczając, ile litrów i ile kasy trzeba wyjąć, żeby nie zabrakło i zbyt wiele nie zostało. Paliwo w Armenii jest trochę tańsze, niż w Gruzji, więc tu zaopatrujemy się na podróż przez Turcję. I już pędzimy dalej, ale mając więcej czasu warto zwiedzić kilka erewańskich muzeów.
Do granicy niby jest blisko, ale droga jakoś nam się dłuży. Mijamy masyw wulkanu Aragat. Warto dojechać w pobliże jego szczytu, niewidocznego z poziomu szosy. Jest tam jakieś jeziorko, można zaplanować biwak. Po raz kolejny z żalem odpuszczamy. Przed zmrokiem dojeżdżamy do granicy. Przejście graniczne w Bavrze jest niewielkie i jakoś tak bardziej widać, z kim rozmawiać. Ale i tak spędzamy tam prawie 2 godziny, przyglądając się plakatom prezentującym jadowite węże Armenii i płacąc również za wyjazd z tego kraju. Miejsce na biwak znajdujemy już w Gruzji.
"Z nieba spadły trzy jabłka - to Osip Mandelsztam. - Pierwsze dla tego, kto opowiadał. Drugie dla tego, kto słuchał. Trzecie dla tego, kto zrozumiał. Tak kończy się większość ormiańskich bajek" [WG].
# Nieco na skróty jedziemy do Vardżi, słynnego skalnego miasta. Na mapie znajdujemy drogę daleko od szosy w okolicach Suldy. Najpierw mylimy kierunki i zatrzymuje nas uzbrojony po zęby żołnierz na zamkniętym punkcie granicznym z Turcją. Zawracamy między budką wartowniczą i statywem z duża lornetą. Wracamy i szutrową drogą wjeżdżamy do wioski Kumurdo albo Okami (teraz już sam nie wiem, gdzie to było). Dalej tylko intuicja i kompas prowadzą nas przez koleiny na pięknych, po horyzont pofałdowanych łąkach bez żadnego punktu orientacyjnego. Droga wije się, kluczy, powstają z niej trzy inne. Wyieramy tę jedną, właściwą, ale za chwilę kompas pokazuje niedobry kierunek. Wracamy, szukamy, pastuszek wskazuje jakiś punkt na bezkresie łąk. Trafiamy do rolniczej osady na krawędzi wielkiej doliny rzeki Kury. Ściana przeciwnego stoku jest dziurawa jak ser szwajcarski. Więc tak wygląda Vardżia! Jeszcze tylko godzinny zjazd wąskimi serpentynami i jesteśmy w dolinie. Na drugim brzegu rzeki jest parking i cała ta turystyczna infrastruktura: kasy biletowe, bar i toalety. W upalny dzień zwiedzanie jest uciążliwe.
Niewiele zmieniają zacienione kwatery wykute w skale. Trudno wyobrazić sobie pierwotną wielkość miasta, skoro mogło zmieścić do 60 000 ludzi, a trzęsienie ziemi urwało kiedyś większą jego część. To bez wątpienia ciekawy obiekt, bo spotykamy tam wielu Polaków. Jedni nawet zostawiają pozdrowienia spisane na serwetce za wycieraczką naszego auta.
W górnej części doliny jest jeszcze niewielki klasztor i cerkiew, też posługujące się nazwą Vardżia.
Malowniczą, asfaltową drogą wyjeżdżamy z Vardżi. W Akchaltsikhe uzupełniamy zapasy, paliwo i ciągniemy w kierunku przejścia granicznego Posof z Turcją. Wydaje się, że w ten sposób szybciej dojedziemy do powrotnej trasy nad Morzem Czarnym, niż przez Adżarię i Batumi.
# Wcześnie rano wyjeżdżamy z pięknego biwaku na wysokich łąkach. Chcemy być na granicy na tyle wcześnie, żeby uniknąć tłoku. Przejście okazało się zamknięte. Otwierają o dziewiątej. Jest siódma. Ale i tak jesteśmy pierwsi w kolejce.
Opuszczamy Gruzję. Przed nami jeszcze prawie 4 tysiące kilometrów do domu. Jeszcze biwak nad Morzem Czarnym, na którym przy śniadaniu towarzyszyły nam delfiny. Jeszcze przejazd przez Istambuł, który tym razem ustawiliśmy na późny wieczór. Jeszcze spotkany przemiły Węgier, który pojawiał się i znikał na kolejnych parkingach, od Turcji po Serbię, a na pożegnanie do Agnieszki mówił "Ciao, madamka". Jeszcze biwak w Nizkich Tatrach.
"Żyjemy na styku kultur, religii, cywilizacji i kontynentów, i to nas wzbogaca." [WG]
Tak mówiła o Gruzinach jedna z postaci cytowanych przez Wojciecha Góreckiego w jego książce "Toast za przodków". Cytaty oznaczone [WG] pochodzą właśnie z tej książki.
Informacje podróżne
Na dojeździe robimy dziennie 600-800 km, bez pobudek o świcie i walki do północy. Zwykle startujemy około 8-9 i przed zmrokiem staramy się znaleźć miejsce na biwak, więc o 20-21 zaczynamy robić kolację. Na autostradach utrzymywałem prędkość 20-letniego discovery na poziomie 115-120 km/h. Tradycyjnie na granicy węgiersko-serbskiej tracimy kilka godzin, a wracając dochodzi nawet do incydentów z przepychankami. Granica z Turcją zorganizowana porządnie, trzeba tam wykupić wizę. Auta są wybiórczo, ale dość dokładnie przeszukiwane.
W Gruzji upał bywa taki, że wahlarzy używają także mężczyźni. Gruzinki są piękne.
Zdarzają się takie bankomaty, w których można można podjąć lari a także dolari ;-) (dolary).
Ceny generalnie podobne, jak w Polsce.
W Gruzji litr oleju napędowego kosztował (2012 rok) 2,10 lari.
Cola w puszce 1-1,5, woda od 0,7 za 1,5 litrową butelkę, jajka 0,30 sztuka, chaczapuri 0,40-1,5.
W Armenii litr oleju kosztował 450 dram (1 euro - 500 dram).
Chleb 100 dram, woda mineralna 150, mleko 0,5l - 80, pomidory 150 - 200/kg, cola w puszce 250, piwo 250 - 400, winogrona 200 - 350/kg, arbuzy 60-80/kg.
Około 70% kosztów wyprawy stanowiło paliwo.
Przy okazji pieniędzy podaję takie oto zestawienie (za "Wielkim ilustrowanym atlasem świata" wydawnictwa DEMART, wydanie 2008 rok):
Armenia Gruzja Polska
PKB na 1 mieszkańca w USD: 1882 1764 8940
Wydatki na zbrojenia na 1 mieszkańca w USD: 271 78 119
Telefony komórkowe na 1000 mieszkańców: 84,2 326,1 759,4
W Gruzji kierowcy jeżdżą "okrakiem", biorąc środkową linię między koła. I jadą tak nadal, mijając się z autem jadącym z naprzeciwka. Na szybkich drogach kierowcy wyprzedzają przed zakrętem i nie przerywają manewru, mimo nadjeżdżającego auta. Twojego auta. Bywało, że w obu kierunkach jechały auta w czasie wyprzedzania. I to się jakoś bezkolizyjnie rozwiązywało. Nazywaliśmy takie manewry "na Dżygita".
Na wąskich drogach raczej nie ustąpią. Gdy chcą ciebie wyprzedzić - trąbią i mrugają światłami.
Kierowca na rondzie ma chyba pierwszeństwo. To zaskakujące wrażenie, trzeba uważać.
Wiele aut ma kierownicę z prawej strony.
Na dojeździe prowadziła nas Auto Mapa, przy czym kilkaset kilometrów przed granicą gruzińską program zbiesił się, przestał nawigować i pokazywał jedynie pozycję. W drodze powrotnej zachowywał się podobnie. Gruzji i Armenii Auto Mapa nie obejmuje. Korzystaliśmy więc ze starych map rastrowych Gruzji 1:50 000 skalibrowanych pod program nawigacyjny OZI Explorer. Ten stanowił jedynie podpórkę i rejestrację, a do prowadzenia trasy - co może wydawać się dziwne przy tak dużej skali - korzystaliśmy wyłącznie z mapy papierowej Kaukazu 1:650 000 wydawnictwa Reise Know-How. I ta, w połączeniu z przewodnikiem, w zupełności wystarcza do poruszania się po Gruzji i Armenii. Inna mapa, 1:700 000 wydawnictwa freytag & berndt, byłaby równie przydatna. Ale zdarzały się drogi zaznaczone na jednej, a nie zaznaczone na drugiej. Zatem warto mieć obie mapy.
Nazwy miejscowości na drogowskazach są dwujęzyczne lub pisane alfabetem łacińskim. Niezmiernie rzadko spotykaliśmy tablicę zapisaną jedynie ich "krzaczkami".
Przed wyjazdem warto przeczytać dwie książki:
- "Gaumardżos" Anny i Marcina Mellerów ("gaumardżos" to gruziński toast, takie nasze "na zdrowie", choć nie tylko; na aucie mieliśmy naklejkę z tym słowem pisanym alfabetem gruzińskim. Nieraz widzieliśmy radosną reakcję i serdeczne gesty Gruzinów na widok naklejki);
- "Toast za przodków" Wojciecha Góreckiego.
Ta ostatnia prowadzi przez obszary Azerbejdżanu, Gruzji i Armenii. Nie ma w niej słów wypełniaczy, jednego zbędnego zdania.
Lekturę książek poświęconych Kaukazowi, pisanych przez reporterów wojennych, przed wyjazdem można sobie odpuścić.
Wyprawa trwała 3 tygodnie. Części zapasowe (apteczkę) udostępniła - jak zwykle, od wielu lat - firma Landstore Pawła Molińskiego. Oprócz mojego zaangażowania, mechanicznie auto przygotował Sławek "Elmer". Bardzo Wam dziękuję. Nasze discovery 200 pokonało trasę bezawaryjnie.
"Co dla siebie schowasz, to stracisz, a co dasz innym, jest twoje na zawsze"
[Szota Rustaweli, największy gruziński poeta, ur. 1166 r.] [WG]
Stąd moja opowieść.
Artur Kamiński
Landklinika.pl