Rumunia - siedem grodów Transylwanii
Kilka lat temu z landkliniczną ekipą przemierzyliśmy słynny Maramuresz i Bukowinę.
W 2014 planowaliśmy wyjazd nad morze (Kaspijskie), do Kałmucji, a w drodze powrotnej chcieliśmy zajrzeć na Krym. Ale Putin narozrabiał i musieliśmy zmienić plany. Wybór padł na Transylwanię w Rumunii.
Zastanawiałem się, czy pisać o Rumunii. O Rumunii, która stała się powszechnym celem wyjazdów na długi weekend. O Rumunii przemierzanej od kwietnia do października przez wiele ekip z Polski. Zastanawiałem się, czy pisać o podróży w tak nieodległe i znane miejsce, jak Rumunia. Ale czy aby na pewno znane?
Opiszę więc parę miejsc i zdarzeń, które wątpiących być może przekonają do podróży, a stałym bywalcom przypomną albo wskażą fajne miejsca.
W drodze do Rumunii stanęliśmy na biwak na Słowacji. Jakaś rozległa łąka, na skraju myśliwska ambona, myśliwi na czatach. Podjeżdżamy z dyskretnym warkotem dwusetkowego silnika, pytamy, nie ma problemu, zostańcie, nie przeszkadzacie. Z naszego powodu chyba już było po polowaniu. Niebawem myśliwi odjeżdżają, pytają na odchodnym: - A dokąd to? - A do Rumunii. - A po co tam jedziecie, do pracy?
Ha, może nasze sfatygowane auto wywołuje takie refleksje, może biwakowanie na dziko. A może Rumunia stała się dobrym kierunkiem wyjazdów "za chlebem"? Czas pokaże, że dla nas trochę tak.
Oradea
Secesyjna perełka, piękne, gwarne miasto (unikamy dużych miast, trudniej znaleźć miejsce na biwak). Zdobne kamienice, pasaże, witraże, synagogi. Warto zostać tu kilka godzin.
Niespiesznie zagłębiamy się w Góry Apusenii. Przez Borsa i Varciorog jedziemy w kierunku Beius.
Szukamy tych cieńszych na mapie dróg. I takie wpuszczają nas w oczekiwany, niebanalny offrajd.
Jak zwykle przeoczyliśmy jakąś boczną drogę i wyjeżdżamy z drugiej strony pasma gór Padurea nie tam, gdzie się tego spodziewaliśmy. To jest piękne w podróży. Szukamy miejsca na biwak. Dużo zabudowań, wycofujemy się z kolejnych obiecujących dróżek. Jeszcze nie wiemy, nie podejrzewamy, że prawdopodobnie gdziekolwiek byśmy w Rumunii podjechali z pytaniem o miejsce na nocleg, to znaleźlibyśmy gościnę.
Znajdujemy wreszcie miejsce na skraju lasu nad Lancasprie, z rozległym widokiem na góry aż po horyzont i zachodzące słońce aż po zmierzch. Pytamy młodych ludzi pasących w pobliżu owce, czy możemy tu zostać. Zrazu zdziwieni, że tu, pod lasem, proponują nam nocleg w domu. To miłe i długo musimy tłumaczyć, dlaczego chcemy jednak w naszym aucie, w naszej sypialni, w naszym tysiącgwiazdkowym hotelu. Zapraszamy do nas na piwo.
Niebawem przychodzą z rodzeństwem i gościńcem. Długo i serdecznie rozmawiamy o tym, co robią, jak żyją. Pokazują zdjęcia i filmy. Szczęśliwie mówią po angielsku. Bo rumuński jest jak albański albo gruziński - nie da rady pogadać bez wparcia rąk i alkoholu. Jest już ciemno, gdy dołączają do nas rodzice młodych. Witamy się serdecznie jak starzy znajomi. Przynieśli nam dużą torbę pełną smakołyków: mnóstwo słoiczków z kompotami, butlę prawdziwego mleka, jaja i placindę - rodzaj naszych naleśników, ale ciasto wymieszane jest i zapiekane z serem. Kompoty pijemy do końca wyprawy, a mleko zostawiamy, żeby się zsiadło. Parę dni później zdejmiemy z niego masło (bo w czasie jazdy cały czas się ubijało) i zrobimy pyszny obiad z sadzonymi jajkami i puree ziemniaczanym.
Z Emanuelą i Christianem umawiamy się na następny dzień na wycieczkę. Zaprowadzą nas do jaskini i pokażą jeziorko przepięknej urody. Rano jemy smażone placindy z ciepłym mlekiem, zamieniamy się pasażerami w autach i do południa spędzamy wspólnie czas. Gospodarze troszkę dziwią się, po co i dokąd jedziemy dalej. Chyba troszkę żal się rozstawać.
Jaskinia Niedźwiedzia (Pestera Ursilor)
Góry Apusenii to wspaniały, krasowy obszar. To znaczy, że znajdziemy tam mnóstwo jaskiń. Niedźwiedzia jest bodaj najbardziej znana, ze względu na znaleziony szkielet niedźwiedzia i bogatą szatę naciekową. Zwiedzając warto wykupić pozwolenie na robienie zdjęć, Fotografuj z lampą błyskową, ale spróbuj także ustawić w aparacie wysoką czułość i rób zdjęcia korzystając tylko z obecnego w jaskini światła. Efekty są diametralnie różne. Od jaskini nowym, unijnym asfaltem wjeżdżamy w wysokie partie gór. Po wyjechaniu z lasu wbijamy w boczną, szutrową drogą przez rozległe łąki i zjeżdżamy do uroczej doliny Glavoi, w której koncentruje się życie towarzyskie z okolicy. Jest tam dziki kemping, ale wyposażony w kilka barów serwujących nie tylko piwo. Mimo wczesnej jeszcze pory postanawiamy tu zostać, między ludźmi. Pieszo idziemy do nieodległej Doliny Ponor. Piękne góry, piękne łąki. Wzdłuż doliny płynie potok, który na końcu doliny zapada się pod ziemię. To jest tytułowy ponor i zarazem dość powszechne zjawisko na terenach krasowych. Od ponoru rzeka płynie dalej podziemnymi korytarzami i znajduje ujście gdzieś poniżej, w wywierzysku. Różnymi metodami (między innymi barwieniem wody) określa się długość i miąższość tych podziemnych duktów. W porze wiosennych roztopów potok niesie tyle wody, że ponor nie jest w stanie jej przyjąć. Wtedy cała polana w dolinie jest zalana, tworząc urocze jezioro. W okolicy jest dużo jaskiń, a nasz kemping to przy okazji baza wypadowa rumuńskich speleologów. Spotykamy wiele grup z kaskami na plecakach. Wieczorem na kempingu niemal wszyscy rozpalają ogniska. Drewno w pobliskim lesie jest mokre i omszałe, więc ogień jestmarny. Wszędzie snują się dymy, tu i ówdzie ktoś śpiewa. Następnego dnia od rana szutrową drogą przyjeżdżają autokary (...) i dowożą kolejnych namiotowców. Jest sobota, więc rozległe i spokojne do tej pory miejsce zapełnia się błyskawicznie.
Dzikie kempingi spotkaliśmy w różnych miejscach Rumunii. Dziki, to znaczy bezpłatny, bezobsługowy i bez zaplecza sanitarnego. Z tego powodu okoliczne lasy są zawalone papierami i nie tylko. Ale atmosfera jest pierwszorzędna, a Rumunii przyjeżdżają w takie miejsca na urlop, od lat w to samo miejsce.
Jaskinia Lodowa (Scarisoara)
Z kempingu odjeżdżamy szutrem, przechodzącym szybko w rozjeżdżone, blotniste drogi. Niestety - są to jedyne drogi w tych górach, więc jadą nimi zwykłe auta. Jakoś dają radę, więc umniejszają powagę naszego offrajdu. Te góry żyją, więc auta i porozrzucane w nich osady i tartaki są częstym zjawiskiem. Trochę według mapy, trochę według intuicji, trochę zasięgając języka, tym razem bez pudła trafiamy z drugiej strony gór pod jaskinię Lodową. To ciekawy (o)twór, na dnie głębokiego leja. Upalny dzień, długie zejście, a w jaskini na dnie miły chłód i zwały lodu. Do jaskini trzeba kawałek podejść z parkingu poniżej centrum wioski.
Kolorowe jezioro i kopalnie złota
Z jaskini Lodowej przez Albac wbijamy w kolejne pasmo górskie. Trochę offrajdu przez Cionesti i okoliczne lasy do Bistra. W górach na południe od szosy szukamy jeziora zaporowego, które widziałem na zdjęciach satelitarnych. Musiało powstać stosunkowo niedawno, bo na mapie go nie ma. W Lupsa zjeżdżamy na południe. Trafiamy nad jezioro, które jest dziwne. Zalano górską dolinę, wraz z drewnianymi domami i słupami telefonicznymi. Z gór spływają do jeziora strumienie czerwonej wody. Wjeżdżamy w góry, biwak znajdujemy na pochyłej łące pachnącej ziołami, w wysokiej trawie.
Widok jak zwykle - okoliczne góry i dziwne jezioro w dolinie: do połowy niebeskie, dalej zielone i czerwone, przedzielone białą pręgą. Dziwne. Dziwne jest także piszczenie, które zaczynamy słyszeć. Sprawdzam auto, całą wbudowaną elektronikę - co tak rytmicznie piszczy? Za pobliskimi krzakami, może kilometr od nas, widać hałdę, osypisko. A na górze podjeżdża do krawędzi wielka wywrotka z włączonym sygnałem cofania i wysypuje urobek... Szczęśliwie o zmierzchu zakończyli pracę.
Następnego dnia próbujemy przebić się przez góry dalej na południe, ale ostatecznie zatrzymuje nas kolejna hałda. Inną drogą chcemy przebić się do Rosia Montana, ale szlaban i sprawna ochrona na pozornie zwykłej drodze blokują przejazd. To blokady związane z kopalniami złota, jakie są w okolicy i od lat dzielą lokalną społeczność i wyborczy elektorat na ekologów i zwolenników zachodnich inwestorów. Zawracamy i po czarnym jedziemy do pięknego miasta.
Alba Iulia
Miasto z przepięknym centrum historycznym otoczonym dawnymi murami miejskimi. Jest tak pięknie odrestaurowane, że trzeba zagłębić się w jego uliczki i place, zajrzeć do katedry z grobami węgierskich przywódców, do ślicznej cerkwi a opodal pałacu biskupiego przysiąść na ławeczce obok historycznych postaci z brązu. Do miasta trafiliśmy w czasie festiwalu mody, więc w cieniu zabytków prężą piersi śliczne dziewczyny w piękniejszych od nich kreacjach, a wokół skaczą, kucają, pełzają i orbitują grupy fotografów.
Sebes i Rapa Rosie
W Sebes także znajdziesz katedrę i i malutki, półokrągły kościół warowny. Ale tuż pod miastem jest ciekawostka geologiczna - Rapa Rosie, czyli Czerwony Wąwóz. Wąwóz kojarzy się z formacją posiadającą dwie naprzeciwległe ściany. Rapa Rosie to jedna ściana, fantazyjnie wypłukana w czerwonych piachach. Przed wąwozem jest rozległa polana, na której można stanąć na biwak. Jeszcze ciekawsze miejsce na nocleg jest nieco powyżej, z prawej strony polany, z szerokim widokiem na kotlinę z leżącym w nim Sebes.
Zamek Hunedoara
Przez Sebes biegnie autostrada łącząca Sibiu z Deva, a może nawet z Aradem. Więc całkiem on-roadowo korzystamy z tego dobrodziejstwa i teleportujemy się niemalże do samej Hunedoary. Wszystkie znane mi ekipy jechały do tego zamku. I słusznie, bo zamczysko jest bardzo zacne. Potężne mury, smukłe wieże, głęboka fosa, krużganki, sala tronowa, tajemne przejścia, witraże, sala tortur - czegóż chcieć więcej od średniowiecznego zamku? Otóż można chcieć, i my tego zaznaliśmy. W jednej z komnat grał na lutni średniowieczny muzyk. I żeby multinarodowej tradycji w Transylwanii stało się zadość, grajek był Węgrem. Zaskakujące jest otoczenie zamku. Co za mądrala, jaki popaprany umysł wpadł na pomysł, żeby wokół takiej historycznej atrakcji wybudować olbrzymie zakłady przemysłowe, hale fabryczne i dymiące kominy?
Wioski romskie
Po drodze często spotykaliśmy romskie osiedla. Nowe, okazałe, potężne domy, wykończone w charakterystyczny sposób blaszanymi falbankami, z drzwiami o wypukłych szybkach. Trudno ich nie zauważyć, trudno pomylić z czymkolwiek innym. Jak zwykle kontrowersyjne, ale trudno im odmówić swoistego uroku.
Kamienne cerkiewki
Może to nie jest zbyt popularne na off-roadowych wyjazdach, ale nas okrutnie ciągnie do zabytków. To jest obraz i wyznacznik kierunków, w jakim ewoluowało dane społeczeństwo. To odbicie obecnej kultury i ekonomii kraju. Potrafimy odpuścić stary kościół czy nawet zamek, ale nie przejedziemy obojętnie przy budowli wyjątkowo pięknej czy nietypowej. Jakimś wyznacznikiem jest lista zabytków UNESCO, innym jest nietypowa konstrukcja lub budulec, czasem przepiękne położenie lub historia z nim związana. Można dyskutować nad celowością zwiedzania kolejnych malowanych cerkwi w Bukowinie, skoro już widzieliśmy jedną z nich. Nie zastanawiamy się nad tym – po prostu zwiedzamy je po kolei, każda z nich jest inna i warta obejrzenia. Podobnie rzecz ma się z malutkimi cerkiewkami w Calan i Totesti. Obie z IX-X wieku. Nieduże, z kwadratową wieżą przechodzącą w trójkątne zwieńczenie. Zbudowane z piaskowca, a ta w Totesti z materiałów pozyskanych z ruin rzymskiej twierdzy warownej. Rzymskie kolumny wpasowane są w ścianę cerkwi, a ścieżkę wyznaczają ułożone w trawie kapitele nieistniejących kolumn. Wewnątrz mrok, chłód i surowe wyposażenie. Z Calan można przejechać do doliny, w której leży Sarmizegetusa, O której opowiem później. My tymczasem stajemy w korycie niewielkiej rzeki na obiad. Jest parno i zbiera się na deszcz. Traktorzyści jadący drogą obok rzeki przyglądają się z lekkim zdziwieniem, ale odpowiadają na nasze pozdrowienia.
Prawie Transalpina
Od strony Petrosani wbijamy się w wysokie góry. Gdzieś tam czeka na nas słynna Transalpina. Piękne wąwozy wyprowadzają na przełęcz Groapa Seaca, a stamtąd znowu w dół. Na rozjeździe w Obarsia Lotrului, gdzie Transalpina odbija na północ, jest kemping i naprzeciwko bar. Przed baremparkuje gromadka kultowych transporterów - busików. Podjeżdżamy, focimy dla Pawła "Białego", rozmawiamy. To już czwarty "Balkan Bus Meeting" z udziałem ekip z Rumunii, Macedonii, Bułgarii. Jedziemy dalej, wzdłuż pięknego jeziora zaporowego Vidra w kierunku Voineasa. Jest późno, liczymy na znalezienie biwaku. Dojeżdżamy do przełęczy daleko za jeziorem, zawracamy, szukamy w bocznych, podmokłych drogach, błąkamy się wzdłuż jeziora, dojeżdżamy do zapory, znowu zawracamy. Pokazana na mapie widokowa trasa wzdłuż jeziora jest niedostępna, bo nie ma przejazdu przez zaporę. Teren nie sprzyja biwakowaniu. Ma wiele stromych i błotnistych dróg. Sprzyja natomiast offrajdowi. Po kilku godzinach wracamy do Lotrului, gdzie już biesiadują ekipy z busików. Spędzamy z nimi przemiły wieczór, rozmawiając o podróży, winie, o tym, jak inne nacje postrzegają Rumunów, o wszechświecie, o ważnym miejscu w Rumunii, które musimy zobaczyć (nazywają je rumuńskim Stonehenge). I o jutrzejszej trasie. Ma być piękniejsza i bardziej emocjonująca, niż Transalpina, którą planowaliśmy jechać. Rozmawiamy, pijemy i "śpiewamy" z młodymi, wykształconymi Rumunami, którzy są świadomi swojej kultury i historii, a jednocześnie czują się Europejczykami. Tego wieczoru, i przez cały czas pobytu w Transylwanii, mocno przewartościowałem pojmowanie słowa Rumunia.
Cindrel czyli wspinaczka na 2 tysiące
Z częścią busikowej ekipy, z tymi, którzy jadą transporterem syncro (a więc z napędem na 4 koła) wjeżdżamy na północ w asfaltyTransalpiny. Dość szybko z niej zjeżdżamy i napieramy szutrową drogą przez góry w kierunku Sibiu. W kluczowym miejscu, na przełamaniu drogi, rozpoczynamy wspinaczkę na Cindrel (2244 mnpm.), najwyższy szczyt pasma górskiego, w którym jesteśmy. Jedno z aut zostaje na polanie po drodze. Kolejne rezygnuje z krytycznego podjazdu, bo ma szosowe opony. Z podziwem patrzę, jak transporter syncro z crazy driverem, naszym przewodnikiem, podjeżdża wypłukanym, rozrytym, dość stromym zboczem. Ruszam za nim i lekko nie jest. Ale powolutku, konsekwentnie dojeżdżam do "lepszej" drogi, trawersującej zbocze naszej góry. Przejeżdżamy wśród łanów kwitnących mini rododendronów, walczymy z błotnistym ciekiem spływającym z gór i wjeżdżamy na połoninę. Wieje tak silnie, że reklamowy baner Landstore, niczym nie przymocowany, sam trzyma się na drzwiach naszej landryny. Jeszcze kawałek po prawie płaskim i podmokłym i jesteśmy na szczycie. Kawałek od szczytu, w kotle polodowcowym, leży pięknej urody górski staw. Ze szczytu można jechać w kierunku Sibiu po połoninach, droga jest widoczna na kilku najbliższych pagórkach. My wracamy tą samą drogą, którą przyjechaliśmy.
Z przełęczy szutrami wyjeżdżamy z gór na miejsce spotkania z resztą ekipy. Tam żegnamy sympatycznych Rumunów i pędzimy w kierunku miejsca, które nam polecili. Kłopot w tym, że jest ono w obszarze, przez który wczoraj przejeżdżaliśmy. Ale dojedziemy tam w miarę sprawnie, bo prawie od Sibiu biegnie autostrada, więc nadłożenie 150 kilometrów nie stanowi problemu. Potem jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów do atrakcji i powrót tą samą drogą. Cóż to jest, cóż to znaczy, gdy są wakacje?
Gościnność
Na biwak chcemy stanąć na łące wśród potężnych dębów. Teren dość płaski i otwarty, w pobliżu stoi szałas pasterski, więc chcemy się jakoś przedstawić, zaanonsować swoją obecność, uzyskać zgodę. Chcemy na tę noc być "swoi". Podchodzimy do szałasu, zagajamy. Ale jak tu zagajać po rumuńsku? Gestami wypowiadamy, że spać, że tam na łące. Agnes rzuca parę słów po włosku. I to chwyta. Pani, po sezonie, pół roku pracuje we Włoszech, więc obie jakoś się dogadują. Nocleg oczywiście, ale może tutaj, przy szałasie, po co tam na łące. A w ogóle, to sera przyniesie. Zapłaty żadnej nie chce, więc chwytamy za wino i kieliszki i wbijamy pod szałas. Za chwilę przyjeżdża syn gospodyni. Z radością otwiera flaszeczkę doskonałego bimbru. I nie jest to banalna palinka, tylko jej wspaniała południowa wersja, sójka (czy coś w tym rodzaju). Co chwilę młody gdzieś dzwoni i opowiada, że ma gości z Polski. Potem dzwonią inni i pytają o tych gości z Polski, którzy są u niego. Nasza radosna degustacja trwa do ciemnej nocy. Z niemałym trudem przejeżdżamy na drugą stronę polnej drogi, na naszą biwakową łąkę. Jeszcze poziomowanie i rozstawienie naszej sypialni, jeszcze krótka pogawędka z pasterskim psem, który sprawdzał swój rewir, i zasypiamy pod rozłożystymi dębami. A ser to była symfonia. Rodzaj naszego bundzu, taki zwarty, słodkawy i skrzypiący na zębach. Pycha!
Sarmizegetusa – tajemnicze kręgi
To miejsce polecone przez Rumunów. To kolebka ich dackich korzeni i bardzo ważne miejsce dla Rumunów.To miasto na śródleśnej polanie, z zachowanymi pozostałościami zabudowań użytkowych i miejsc kultu. To miejsce z charakterystycznymi słupami ustawionymi w kręgi (dlatego Rumuni nazywali to rumuńskm Stonehenge, choć funkcja słupów jest zupełnie inna, niż w brytyjskim pierwowzorze). To miejsce życia Daków, pradziadów Rumunów. Nasz papierowy przewodnik milczy na ten temat... Dakowie już w starożytności mieszkali na terenach obecnej Rumunii oraz częściowo Węgier i ostro walczyli z legionami rzymskimi. Siali grozę w tym regionie. Później stracili na znaczeniu. Ale nasi Piastowie mogliby Dakom czyścić buty. Dziwi mnie słabe wykorzystanie przez współczesnych Rumunów tak silnych korzeni w promowaniu swojego kraju. No bo cóż może zrobić samotna marka samochodów DACIA?
Podobne miejsca o mniejszym znaczeniu - jeśli jeszcze nie masz dosyć dackich zabytków - to Cetatea Costesti i Cetatea Blidaru, na południowy zachód od Costesti. Do ruin dackiej osady Cetatea Costesti jest dojazd wąską, miejscami stromą drogą.Tuż przed wejściem do ruin jest nieduże miejsce na kilka aut.
Wracamy na autostradę do Sibiu. Kończy się ona kilkadziesiąt kilometrów przed miastem. Ale gdy czytasz tę relację, na pewno wybudowano ją dalej. Rumunia w niczym nie odstaje od rozwijających się krajów byłego bloku państw Europy Wschodniej. Po czkawce sowieckiej dominacji łapie oddech tak samo, jak Polska. A może nawet lepiej.
Sibiel i muzeum ikon malowanych na szkle
Z głównej drogi zjeżdżamy nieco w bok do Sibiel. Ma to być wioska o typowo rumuńskiej zabudowie. Nic szczególnego w niej nie widzimy, ale jest stary, niewielki kościół z ciekawą zabudową wnętrza, a na tyłach kościoła muzeum rumuńskich ikon malowanych na szkle. Zbiory są bogate i podzielone na regiony Rumunii. Widać różnice w stylistyce, kolorach i symbolice ikon. Kościół i muzeum są warte zobaczenia.
Trudno szuka się miejsca na biwak w okolicy dużych miast. Szukamy więc kempingu w centrum Sibiu, żeby połazić wieczorem po mieście. Miejsce wskazane w przewodniku okazuje się bocznicą kolejową. Znajdujemy w mieście drogowskazy na kemping. Na rogatkach miasta znikają. Rozpytujemy w knajpie. Bardzo pomocny okazuje się przemiły gej. W ten sposób trafiamy na sympatyczny kemping w Cisnadioarze, prowadzony przez Niemców. Stajemy obok dwóch niemieckich terenówek, poznających Rumunię w podobny sposób, jak my.
Sibiu
W drodze do Sibiu odwiedzamy warowny kościół ewangelicki w niedalekim Cisnadie. Warto tam zajrzeć, bo i kościół zacny, i możliwość wejścia na wieżę, i miasteczko jest śliczne. Jeszcze przed Sibiu zwiedzamy skansen - Muzeum Cywilizacji Astra. Jesteśmy tu głównie ze względu na kolekcję wiatraków (mam świra na punkcie tych maszyn). Ale młyny wodne o różnych funkcjach, prasy do wyciskania wina czy rzepaku oraz budynki gospodarcze też warto zobaczyć.
Transylwania była pod silnymi wpływami Węgrów i Sasów. To widać w charakterze zabudowy wiosek i miast. Równo zaplanowane ulice, szczegóły architektoniczne i nade wszystko porządek widać nawet w małych wioskach. Stare miasto w Sibiu jest przestronne, eleganckie i ze smakiem restaurowane. Sibiu trzeba zobaczyć. A nade wszystko wielką i wspaniałą cerkiew katedralną - magiczną, przestrzenną, wymalowaną złotem i błękitem. I Most Kłamców.
Trasa Transfogaraska
Ekipy wracające z Transylwanii mówiły przede wszystkim o Draculi, Transalpinie i trasie Transfogaraskiej. Ta ostatnia to wytwór chorej wyobraźni rumuńskiej doktryny wojennej z czasów Ceausescu. Serpentyny zaplątane w węzeł gordyjski w rozległej dolinie najwyższych gór Rumunii robią wrażenie. Przejazd nimi nie jest trudny czy ryzykowny, choćby w części tak, jak wjazd na Świętego Jurę koło Makarskiej w Chorwacji. Ale trasa jest efektowna i trudno ją pominąć w planie podróży. Na przełęczy, w Balea Lac są knajpy, pensjonaty i stoiska z wytworami rękodzieła pamiątkarskiego. Warto spróbować lokalnych przysmaków: kiełbasy i sery. Są różnej jakości i w różnej cenie. Tu sprzedawcy nastawieni są na napalonego turystę. Jeśli nawet nie kupisz, będziesz wiedział, czego typowo rumuńskiego możesz szukać później w sklepie. A można trafić na smakowe perełki.
Zjazd trasą na południową stronę jest mniej imponujący. Już w dolinie odbijamy z trasy na drogę biegnącą zachodnim brzegiem jeziora Vidraru. W poszukiwaniu biwaku trafiamy na dziki kemping. Od dłuższego czasu pada deszcz, Rumunii walczą z plandekami, foliami, żeby stworzyć sobie znośne warunki do funkcjonowania. Stajemy nieco z boku, w dole polany, na cyplu otoczonym szmaragdową wodą jeziora. Cypel wystaje z jeziora kilkumetrowymi klifami. Nasze auto stoi kilka metrów od brzegu.
Zagadują nas lokalesi, opowiadają, że przyjeżdżają tu na wakacje od kilkunastu lat. I że też stawali tu, gdzie teraz my stoimy. Do czasu, gdy poprowadzono linię elektryczną. Teraz rozbijają się trochę dalej, w obawie przed burzami i prądem. Prąd przebiega nad naszym stanowiskiem... W nocy przychodzi burza. Ale nie taka, która pogrzmi, pobłyska i po trzech kwadransach pójdzie sobie dalej, znikając za górami. Burza wisiała nad nami w środku nocy chyba trzy godziny. Ja uwielbiam burze, ale Aga raczej nie. Burza, świadomość, że nad nami są druty z prądem. Nie pomagało tłumaczenie, że jeśli słyszymy grzmot, czyli to, co wywołuje największy niepokój, to znaczy, że żyjemy, że piorun w nas nie trafił, bo grzmot słychać później, niż widać światło związane z najbardziej niszczącym zjawiskiem. Wszystko na nic. I jeszcze ta skarpa obok, na pewno obsunie się razem z nami. Wieczorem wspomniałem, że jeśli będzie długo padało i ziemia nasiąknie, może być niejaki problem z wyjechaniem pod górę.
Zamek Vlada Palownika
Skarpa nie obsunęła się, piorun nie uderzył, a ziemia nie nasiąkła aż tak, żebyśmy nie wyjechali. Ruszamy na poszukiwania zamków Draculi. Według przewodnika, do pierwszego prowadzi prawie 1500 stopni i jest z niego widok na jezioro. Przy zaporze widzimy jakieś schody, więc atakujemy. Dochodzimy do jakiegoś blaszanego potworka na szczycie. Widok istotnie pierwszorzędny. Ale nie jest to zamek, ruiny nawet. Durny przewodnik, czujemy się oszukani. Dopiero dalej, w dolinie w miejscowości Poienari jest szlak ze schodami do zamku Vlada Palownika. Wejście i zejście w rytmie narzuconym przez interwał schodów jest bardziej męczące, niż chodzenie po zwykłej ścieżce. Ale warto dojść do ruin zamku, do sylwetek ludzi nabitych na pal (stąd przydomek Vlada), do widoku na dolinę. Kawałek ruin urwał się w czasie trzęsienia ziemi. Ale i tak ruiny dają pojęcie o siedzibie Vlada Palownika.
Po drodze do następnego zamku, określanego mianem Zamku Draculi, trafiamy jeszcze do klimatycznego monastyru. Przechodzę przez bramę na dziedziniec, cerkiew stoi pośrodku. Otwieram drzwi i zagłębiam się w półmrok, aromat kadzidła i subtelne brzmienie dwóch męskich głosów, śpiewających prawosławną modlitwę. W cerkwi byliśmy tylko we trzech…
Bran - zamek Draculi
Do miasteczka wjeżdżamy późno. Zamek możemy zwiedzić jutro. Więc w pobliżu musimy znaleźć nocleg. Wiecie już, jak się szuka biwaku w pobliżu miast? Na wylocie z Branu w kierunku na Brasov znajdujemy przyzwoity "Vampire Camping". Kemping jest niedaleko miasta, po kolacji pójdziemy na spacer do zamku. Miejsce jest przyzwoite, więc i trawa równo skoszona, i stanowiska rozdzielone żywopłotem, i ciepła woda w sanitariatach. I sporo kamperów. Stajemy obok niemieckiej załogi. Do kolacji przyda się białe wino, więc proszę sąsiadów o schłodzenie wina (na pewno mają uczciwie chłodzącą lodówkę, a nie taką popierdółkę, jak my). Po kolacji częstujemy sąsiadów winem, oni jakąś korzenną nalewką. Starym już zwyczajem wznosimy toasty za przyjaźń niemiecko-polską. I do miasta już nie idziemy. Długo rozmawiamy o podróżach, o Rumunii, i o stanie dróg Polsce. Są w podróży od pół roku. W Polsce chcą zobaczyć Oświęcim i Wrocław. Podrzucają namiary na kemping w Sighisoarze. Znowu nie staniemy na dzikim biwaku, ale kemping przy mieście daje swobodę zostawienia auta i wieczornego włóczenia się po mieście. Rano atakujemy zamek Draculi. Aga idzie wcześniej, żeby kupić bilety, bo podobno są długie kolejki, a zamek ma wąskie korytarze i krużganki, więc nie ma dużej przepustowości. Ja klaruje naszą sypialnię i wbijam do zamku. Z kolejkami przesada, ale można trafić na moment, gdy przyjadą trzy autokary i wtedy można utknąć. Zamek jest nieduży, zwarty i przytulny. Zobaczyć trzeba koniecznie.
Zamek chłopski w Rasnov
Z drogi widać zamek na wzgórzu. Zamek to częściowa ruina zamku chłopskiego. Większość ocalała i ma klimat: kręte uliczki, rozległa panorama, turnieje rycerskie. Z parkingu do zamku jest droga pod górę, ale można dojechać wagonikami ciągniętymi przez stylizowany traktor.
Brasov
To duże miasto z wieloma atrakcjami. Oczywiście saska, porządna zabudowa. Nas przyciąga Czarny Kościół z największymi organami w Europie (organy to druga moja dewiacja, po wiatrakach). Duża świątynia, z ciemnego budulca. Zgrzytem jest zakaz fotografowania i filmowania, niezbyt częsty w Rumunii. W mieście jest wielu turystów i przyzwoite knajpki.
Zamek krzyżacki
Zaczyna nam się spieszyć, zostało mało czasu do końca urlopu a jest jeszcze kilka miejsc, które chcemy zobaczyć. W oddali na wzgórzu widać zamek krzyżacki w Rupea. Jakoś trudno nam przejechać obok niego obojętnie, taki imperatyw. Ale oglądamy go tylko z zewnątrz. Ma ciekawe położenie i układ murów obronnych, przenikających się na różnych poziomach. Parę kilometrów dalej, przez zabawną pomyłkę nawigacyjną, trafiamy do kościoła warownego w cygańskiej wiosce. Stojąc przed zupełnie innym obiektem niż ten, do którego chcieliśmy trafić, nawet widzieliśmy podobieństwo do tego ze zdjęcia z przewodnika. W przewodniku kilka ładnie otynkowanych wież, na żywo jedna wieża i pękające mury, a my stoimy i doszukujemy się podobieństwa - ba, widzimy je. Czegóż to nie wyprawia nasza głowa. I nie, że jakiś upał czy nadmiar alkoholu to sprawił.
Viscri
To mała wioska z bardzo tradycyjną saską zabudową. W centralnym punkcie wioski jest plansza pokazująca, które domy i jakie ozdoby są kanoniczne, a które domy są falsyfikatami. Jest tu kolejny kościół warowny. Piękny, z ciekawymi detalami architektonicznymi. Niestety - jesteśmy tu za późno i wnętrza zespołu nie obejrzymy, mimo poszukiwań opiekuna obiektu w pobliskiej karczmie. Ale przed kościołem spotykamy jeszcze sprzedawców wełnianych skarpet. To tradycyjny wyrób mieszkańców tej wioski, którzy właśnie ze skarpet uczynili źródło dodatkowych dochodów.
Sighisoara
Dojeżdżamy tu późno. Ale dzięki namiarom od Niemców bez pudła trafiamy na mały kemping-parking dla kamperów obok terenu basenów. Stare miasto na wzgórzu jest stąd dobrze widoczne, to kilka minut drogi, więc jeszcze przed zmrokiem idziemy na spacer. W galerii niedaleko wieży zegarowej trafiamy na wernisaż obrazów pokazujących Sighisoarę.
Uwielbiam małe miasteczka o zmierzchu, w złotej godzinie, kiedy światło kończącego się dnia i światła elektryczne pozostają w równowadze.Turyści niespiesznie zwiedzają miasto, w knajpkach na ulicy popijają piwo, niektórzy siedzą przy klasztornych schodach i delektują się wieczornym spokojem miasteczka. Gdzieś rozlega się głos sygnaturki, na głównym placu spuszczają powietrze z dmuchanego zamku dla dzieci, zaczyna padać deszcz. Jeszcze w strugach deszczu robimy ostatnie zdjęcia i wracamy do naszej sypialni.
Następnego dnia, w zupełnie innym świetle jeszcze raz oglądamy starówkę. Inne światło, inni ludzie, inne zdjęcia. To piękne miasteczko.
Kościół obronny w Biertanie
Transylwania jest pełna warownych kościołów. Oglądamy, zwiedzamy które się tylko da. Z czasem, im bliżej końca podróży, odpuszczamy zwiedzanie kolejnych. Zaczynamy weryfikować, nie wjeżdżamy już do wszystkich, odpuszczamy takie kościoły, które nie mają co najmniej dwóch murów obronnych. No właśnie - szalenie interesujący jest kościół w Biertanie, z potrójnym murem obronnym. W surowym wnętrzu jest wejście do zakrystii, z kutymi drzwiami, które posiadają specjalny zamek. Z kościoła roztacza się widok na całe miasteczko, z uporządkowanie uroczym układem architektonicznym na saską modłę.
Wąwóz Cheile Turzi
Pod Turdą dojeżdżamy do wąwozu Cheile Turzi. Wąwóz już z daleka jest widoczny jako wielka szczerba w pobliskim płaskowyżu. Przy wylocie wąwozu jest rozległa polana piknikowa, pełniąca rolę dzikiego kempingu. Obok stoją budki z jedzeniem i napojami, muzyka, dużo ludzi. Przejście wąwozu zajmie około 3 godzin i jest szalenie ekscytujące. Szlak biegnie dnem wąwozu, ścieżką przechodzącą z jednego brzegu strumienia na drugi. Wąska ścieżka trawersuje pionowe, wapienne ściany, czasem jest śliska, czasem asekurowana poręczami. Pionowe ściany wąwozu są mekką wspinaczy i grotołazów. Widzimy wiele zespołów na pięknych, powietrznych drogach. Spotykamy kursantów zawieszonych tuż nad ścieżką. Szlak wyprowadza na drugą stronę masywu. Powrót jest tą samą drogą. Na polanie robimy przepyszny obiad, w budkach mają zimne i świetne piwo Ciuc, wystarczy przebiec przez łąkę. Wieczorem polana piknikowa prawie opustoszała, więc zostaliśmy tam na noc. Na stoku powyżej polany także można znaleźć fajne miejsca biwakowe. Sprawdziłem to rano. Może nawet fajniejsze, ciche, z widokiem na dolinę i wylot wąwozu.
Wracamy już do domu. Jeszcze kupujemy trochę fajnych, rumuńskich serów i win. Jeszcze stajemy na śmiesznym kempingu w Tokaju (znowu kemping...) Jeszcze gdzieś w trasie wymieniamy klocek hamulcowy, który rozgrzał piastę i felgę. Wymianę krzyżaka zostawiamy do Warszawy. I znowu pełni wrażeń lądujemy w domu. I zdecydowanie zachęcam do podróży do Transylwanii, nie tylko z myślą o dostępnym tam off-roadzie.
Jak zwykle przygotowaniem mechanicznym auta zajął się - oprócz mnie - Sławek "Elmer", a apteczkę z częściami do auta udostępniła firma LANDSTORE Pawła Molińskiego.
Artur Kamiński
"arturrr"