Islandia - wyspa ludzi wierzących w elfy
Jeśli wybierasz się na Islandię - a cholernie warto - zastanów się, czy jesteś w stanie zaakceptować treść "Przysięgi podróżnika" dla podróżujących po tym kraju:
"Przysięgam, że będę odpowiedzialnym turystą.
Podczas odwiedzania i eksplorowania nowych miejsc pozostawię je takimi jak je zastałem.
Będę robić zdjęcia, za które warto umrzeć, ale nie będę dla nich narażać swojego życia.
Będę podążać wyznaczonymi trasami w nieznane, ale nigdy nie zboczę z wyznaczonej drogi, by jeździć off-road.
Będę zatrzymywać się i parkować tylko w wyznaczonych miejscach.
Kiedy będę spać pod gwiazdami, to tylko na polach namiotowych.
Nie będę załatwiać swoich potrzeb w naturze, będę korzystać z toalet.
Będę przygotowany na każdą pogodę, ewentualność i niespodziewane przygody."
Tego przygotowania się i przygód szczerze Ci życzę. Resztę trzeba jakoś przetrawić.
Przysięgę propaguje minister turystyki, przemysłu i innowacji, którego imion i nazwiska nie przytoczę, bo to jakiś tasiemcowaty zlepek słów, które trudno nawet przeczytać. I trudno tę przysięgę kwestionować. Ale, do diabła, trudno mi, pielgrzymowi, który zabiera ze sobą wszystkie śmieci i atawistycznie zakopuje wszelkie odchody, który podnosi trawę w miejscu po rozbitym namiocie, trudno mi w podróży zaakceptować tak drakońskie ograniczenia. W apelach do turystów zakazuje się nawet sikania w terenie do tego nieprzeznaczonym...
Na Islandię przybywa tak wielu turystów, że gospodarze w różny sposób chcą ulżyć swojej mało zaludnionej wyspie. Myślą nawet o wprowadzeniu ograniczania liczby gości, przygotowują w ilościach hurtowych znaki zakazujące biwakowania i kamperowania. Ba, nawet stworzyli specjalny, wymowny znak zakazujący defekacji na łonie przyrody. Zapominają przy tym o skandynawskiej zasadzie, że można biwakować wszędzie, byle na 1 noc i nie bliżej niż 150 metrów od najbliższych zabudowań. A jeśli biwakować, to jak nie pójść w krzaki? Zresztą - krzaków na Islandii jest mało.
Islandia wydaje się krajem zamieszkanym przez cudownych lub szalonych ludzi. W obu przypadkach bardzo mi to odpowiada. No bo jak funkcjonują, jakie mają podejście do życia, skoro:
- jest ich tylko 330 tysięcy
- większość z nich wierzy w elfy
- pani (nazwiska nie staram się przytoczyć) była pierwszym na świecie homoseksualnym premierem
- słowo Ledurblökumadurinn to Batman
- policjanci nie noszą broni palnej, bo przestępczość jest bardzo mała.
Islandzki aktor i komik, pan Gnarr, bez żadnego elektoratu w 2009 roku założył Najlepszą Partię i chwilę później wygrał wybory z programem obejmującym darmowe ręczniki na basenach i sprowadzenie niedźwiedzia polarnego do stołecznego zoo. Hasła wyborcze były treściwe i rzetelne: „Nie zamierzamy spełniać żadnych wyborczych obietnic” oraz „Ponieważ wszyscy są sekretnie skorumpowani, my będziemy skorumpowani otwarcie!”. Czy wyobrażasz sobie kraj, w którym burmistrzem największego miasta zostaje koleś z takim programem wyborczym?
Opowiem o naszych wrażeniach z poznawania tej intrygującej wyspy. Wyprawa odbyła się pod wyjątkowym hasłem "Islandia 4x4x4", bowiem nie tylko podróżowaliśmy autem terenowym, ale na dodatek z córkami, czyli w 4 osoby. Z różnych powodów nie jechaliśmy naszym land roverem, tylko terenówką wypożyczoną na miejscu. Więc na wyspę dolecieliśmy samolotem z Gdańska. Bilety kupowaliśmy w kwietniu, a mimo to nie były z gatunku "tanich linii lotniczych". To znaczy linie były tanie, ale bilety niespecjalnie. Do Gdańska dojechaliśmy autem. Zostawiliśmy je na przylotniskowym parkingu, co było szalenie wygodne i wbrew pozorom niedrogie.
Na wyspie spędziliśmy 18 lipcowych dni. Zdołaliśmy wjechać na Fiordy Zachodnie, choć i tak czujemy ich niedosyt. Zobaczyliśmy największe atrakcje dostępne po obwodzie wyspy, dotarliśmy na północ. Ale przejechaliśmy także przez interior, wzdłuż i w poprzek, jedną z dróg nawet trzykrotnie. Piszę o tym dlatego, że wiele wycieczek organizowanych po przystępnych cenach przez biura podróży poprzestaje na objechaniu wyspy drogą numer 1. Na więcej zwyczajnie nie pozwala zbyt mało czasu, o większych kosztach wjazdu w interior nie wspominając. Rozumiem, że jest to jakiś kompromis. Tym bardziej cieszę się, że za sprawą dobrego zbiegu różnych okoliczności byliśmy tam tak długo i zobaczyliśmy tak wiele.
Opowieść będzie się toczyła w porządku alfabetycznym.
Agnieszka
Główny spiritus movens, motor i sponsor całego wydarzenia. Okresowo kucharz i nawigator.
Dziękuję Ci za wszytko, co się za Twoją sprawą wydarzyło na Islandii. I co nieustannie się dzieje.
Alkohol
No proszę, jaki nośny temat na początek mojego alfabetu islandzkiego.
Myślałem, że z alkoholem będzie gorzej. Tyle legend o spożywaniu w krajach skandynawskich słyszałem. I trochę się sprawdziły. Ale nie do końca. Głównie za sprawą dużego udziału mocnego alkoholu w naszym bagażu rejestrowanym. Wzięliśmy tyle, ile można. I to była słuszna koncepcja. Miodowy krupnik, wydzielany jak rum na starym żaglowcu, trzymał nas przy życiu przez dużą część naszej wyprawy. Co nie znaczy, że nie sięgaliśmy także po lokalne wyroby, raczej te słabsze, bo łatwiej osiągalne. Więc z alko jest tak.
Na stacji benzynowej można kupić piwo. Nie jest tanie, to oczywiste, ale ma poważniejszą wadę: brak alkoholu lub jego homeopatyczną ilość, czyli 2%. I na to trzeba uważać, w takim sensie, żeby się nie zgapić i nie kupić tego z zero %. Po cenie niespecjalnie można się zorientować. Z podobną zawartością etanolu, ale nieco taniej, można kupić piwo w markecie typu Bonus. Marne to piwa, więc też nieszczególnie zachęcają do spożywania. Nie pamiętam, czy w markecie można było kupić wino.
Wszelkie trunki, piwo, wino, whisky i wódeczkę można kupić w specjalnych sklepach Vinbud. Są one tylko w większych miejscowościach i mają ograniczone godziny otwarcia (11–18 czy jakoś tak), więc nie sprzyjają zaopatrywaniu się w artykuły pierwszej potrzeby przez strudzonych wędrowców, którzy właśnie wyrwali się z objęć interioru. Nieprawdą jest, że wejście do sklepu jest maskowane niczym wejście do peep-show w Polsce. Sklepy są czytelnie oznakowane. Wybór jest uczciwy, są także polskie piwa. Ceny niemałe, ale do zaakceptowania w razie potrzeby. Kasjerka nie patrzy na kupującego wzrokiem terapeuty od uzależnień.
Bagaż
W cenie biletu lotniczego był tylko niewielki bagaż podręczny. Żeby zabrać wszystkie potrzebne zabawki biwakowe, wykupiliśmy dwa bagaże rejestrowane. Do wyboru 32 kg lub 23 kg, mocno różnią się ceną, więc jest pokusa, żeby brać mniejszy. Nie radzę. Jedna waliza 32 kg na sprzęt i trochę gratów dla dwóch osób to minimum. W tym minimum było także szkło z alkoholem, odrobinę długoterminowego jedzenia, kosmetyczki z pojemnikami większymi niż 100 ml i buty na zmianę. Z trudem dopchnęliśmy to kolanem do posiadanych walizek. Wagę kontrolowaliśmy ręczną wagą do bagażu, elektroniczną. A i tak, według lotniskowej wagi, waliza odrobinę przekraczała 32 kg. Obsługa była nieustępliwa, tłumaczyła to względami bezpieczeństwa. Terefere, ale trzeba być na to przygotowanym, żeby w takiej sytuacji mieć jakieś przedmioty, które z walizy da się przełożyć do bagażu podręcznego i nie będą to rzeczy zabronione w podręcznym. Czyli flaszka z alkoholem, śledzie do namiotu albo kosmetyczka z dużymi płynami odpadają. Ale kubek termiczny czy małe konserwy można przełożyć. Ubrania i sprzęt foto zmieściliśmy w bagażu podręcznym. Na drogę powrotną, pozbawioną zjedzonego i wypitego prowiantu, wykupiliśmy 1 bagaż 32 i jeden 23 kg.
Białe noce
Krąg polarny (koło podbiegunowe) wyznacza granicę obszaru, na którym słońce latem w ogóle nie zachodzi. To tak upraszczając, bez wnikania, co w tym samym momencie dzieje się ze słońcem nad zwrotnikami. Islandia leży ciut poniżej szerokości 66 stopni i 33 minuty, nie licząc wyspy Grimsey na północ od Islandii. Więc słońce zachodzi, ale przez całą noc jest jasno (w lipcu) jak godzinę po zachodzie słońca u nas. Jasność absolutnie nie przeszkadza w zasypianiu w namiocie. Nikt z nas nie potrzebował zasłonek na oczy, jak te rozdawane w samolotach na rejsach długodystansowych. Zresztą nawet powyżej 66-go równoleżnika, pod Murmańskiem, gdzie słońce świeciło przez całą noc, a spałem w mocno przeszklonym aucie, ta jasność mi nie przeszkadzała. Zmęczenie, powietrze, wrażenia – to najlepszy środek nasenny.
Petersburg zaprasza do siebie na słynne białe noce, chociaż leży grubo poniżej Islandii. Już na Łotwie noce są mało ciemne. Więc zabieranie na Islandię latarki jest dużym nieporozumieniem. To była najbardziej niepotrzebna rzecz w naszej podróży. Inna sprawa, że planowaliśmy zwiedzanie lodowych jaskiń, co zupełnie nam nie wyszło. Stąd wziął się pomysł na zabranie czołówek.
Biwakowanie na dziko
W odniesieniu do przysięgi podróżnika temat jest poniekąd zamknięty. Poniekąd, bo przybyliśmy z Polski, kraju pamiętającego cygańskie tabory, rajzerkę i bradiagę. I przyjechaliśmy obcować, sycić się, delektować, chłonąć, wciągać nosem i przemierzać bezmiar islandzkich przestrzeni. Na usprawiedliwienie powiem, że nie przejmowaliśmy się specjalnie tymi nakazami, bo te restrykcyjne ślubowania szczęśliwie poznaliśmy dopiero po powrocie.
Biwak z dala od cywilizacji, na łonie przyrody, wśród jej naturalnych dźwięków i zapachów, pod rozgwieżdżonym niebem - to dla nas sens podróżniczego życia. Na Islandii szukaliśmy więc tego sensu skutecznie, choć łatwo nie było. Szczególnie trudno latem o rozgwieżdżone niebo :-) bo noc jest jasna, biała, jak przystało na okolice 66-go równoleżnika. Przestrzeni bez szos i osad ludzkich jest tam mnóstwo. Ale albo są to pogrodzone pastwiska, albo niedostępne zbocza gór, albo parki narodowe i obszary chronione w interiorze. Tych ograniczeń jest naprawdę dużo. Jakieś ewidentnie biwakowe miejsca są często oznakowane znakami zakazu. Podróżując pieszo czy choćby rowerem pewnie byłoby łatwiej. Samochód ma swoje wymagania. Widziałem namioty rozbite tuż obok przydrożnych, niedużych parkingów. To jest jakiś pomysł, choć mało intymny, bo nie było tam toalet.
Pierwszy nasz biwak znaleźliśmy w przepięknym miejscu, na rozległej, otwartej przestrzeni ale wśród niewysokich choinek i z małym strumykiem. Szutrowa droga w bok od asfaltu biegła do, niewidocznego z początku, niewielkiego domku (tam wszystkie są pragmatycznie niewielkie). Ale nikt nas o nic nie pytał, psy nie szczekały, zresztą i my zachowywaliśmy się dyskretnie. Przepiękny ten biwak zwieńczył prysznic w strumyku przy zachodzącym słońcu (czyli tuż przed północą). Sam się sobie dziwię, bo woda nie była z gorącego źródła, ale sprawiało mi to przyjemność. I jeszcze kilka razy na Islandii zakosztowałem prysznica stojąc po łydki w najbliższym strumieniu.
Innym razem rozbiliśmy biwak wśród niewysokich krzewinek nad rzeką. Długo szukaliśmy tego miejsca. Było niewiele równego, tylko tyle, żeby postawić mały namiot. Piękny biwak założyliśmy na rozległej, wysoko położonej łące porośniętej łubinem nieco powyżej Husaviku, gdzie polowaliśmy na wieloryby. Łąka była tuż obok miejscowości, przychodzili tam na spacer lokalesi z psami. A takich mądrali jak my było więcej. Stały tam - zachowując intymny dystans - w sumie cztery załogi. Z łąki roztaczał się potężny widok na zatokę Skjalfandi, po której parę godzin wcześniej pływaliśmy statkiem. Słońce, wyjątkowo ciepło, soczysta trawa i łubin, baraszkujące nad nami ptactwo, pasma ośnieżonych gór na drugim brzegu, na zatoce jeszcze kilka jednostek goniących wieloryby. To właśnie kwintesencja dzikiego biwakowania.
Specyficzny był biwak w chatce emergency. Gdzieniegdzie na wyspie ustawiono małe, drewniane domki lub plastikowe kapsuły jako schronienia awaryjne. Ich lokalizacja bywa zaznaczona na mapie, ale jest różnie. Tych, które widzieliśmy, na mapie nie było. "Naszą" kapsułę wypatrzyliśmy w drodze na Fiordy Zachodnie. Wracając z fiordów zostaliśmy w niej na nocleg mimo, że było jeszcze dość wcześnie. Jakoś tak nas przyciągała stabilnym dachem i rozległą panoramą. Jaskrawoczerwona kapsuła z żywicy epoksydowej, przymocowana do gleby linami, stała 100 metrów do asfaltu. Wewnątrz lekki bałagan. Piętrowe prycze z materacami obitymi skajem. W rogu piecyk na gaz, ale bez butli. Na stoliku jakieś jedzenie (ryż, konserwa, herbata, cukier), z którego przy wielkim głodzie można by zrobić użytek. Na ścianie prosty radiotelefon do wzywania pomocy, zasilany chyba z akumulatora i baterii słonecznej. Na nim instrukcja, co wcisnąć, żeby mówić. Głupio, że tylko po islandzku. Ktoś na obudowie dopisał flamastrem wersję angielską.
Wieczór był pogodny, wiatr słaby, więc można by ustawić obok kapsuły namiot. Ale nocleg w niej był wygodniejszy. Drugą chatkę spotkaliśmy w interiorze przy drodze F35, gdzieś na północ od Hveravellir. W niej się nie zatrzymaliśmy, bo kawałek dalej był kemping przy polu geotermalnym, z basenikiem z ciepłą wodą. I on, chociaż płatny, bardziej nas pociągał, niż chatka emergency, mimo polskich akcentów dekoracyjnych we wnętrzu.
Zdarzyło nam się bardzo długo szukać dogodnego miejsca na biwak. Długo jechaliśmy górską drogą przyklejoną do zbocza. Potem wąska i podmokła dolina, dalej asfalt z pogrodzonymi pastwiskami. Było nerwowo, choć wjechaliśmy w obszar, w którym wcześniej byliśmy, więc gdzieś dalej jakiś awaryjny biwak mieliśmy w pamięci. Ale biwak dla nas musiał się znaleźć, więc wypadł, na ślicznym, trawiastym tarasie 2 metry od wody, z przepięknym widokiem na jezioro Svinavatn, na jego północno-zachodnim krańcu.
Był biwak na lawowisku nad brzegiem Atlantyku. Drogę dojazdową wypatrzyliśmy przejeżdżając w pobliżu wcześniej. W jednostajnie surowym krajobrazie słabo widoczną zjazd z asfaltu oznaczała kępka fioletowych kwiatków na skraju pasa drogowego. Po odebraniu Kaśki z lotniska, wjechaliśmy w tę drogę jak do siebie. Choć jeszcze nie mając pewności, dokąd nas zaprowadzi.
Był biwak na rozległej przestrzeni między samotnymi skałami. Był i taki na czarnej, wulkanicznej gołej ziemi, pod wydmą, w obszarze, na którym biwakować nie było można. Trafił się także biwak na skraju rozległego (jak na Islandię) lasu, nad brzegiem jeziora. Przez cały czas słychać było za lasem jakiś dziwny szum. Elektrownia na rzece? Wodospady? Sprawdziłem na zdjęciach z powietrza – jezioro okazało się rozlewiskami na meandrującej rzece, a szum generowały rozległe katarakty.
W interiorze generalnie można rozbić namiot jedynie na polach namiotowych, które zorganizowane są przy schroniskach. Zapewniam Cię, że właśnie tam strasznie trudno zdecydować się na rozbicie namiotu, gdy wieje silny wiatr, w pobliżu lodowiec, więc jest około 6 stopni "ciepła", a za plecami, tuż obok, masz schronisko z ciepłą świetlicą, kuchnią i ludźmi grającymi na gitarze w środku. Kemping kosztuje 1500 – 2000 ISK od osoby. W tej cenie jest już korzystanie z infrastruktury schroniska (toalety, kuchnia, gorące źródło, jeśli jest). Widziałem gdzieś rysunek pokazujący, że można rozbić namiot obok zatrzymanego samochodu, ale ten samochód musi stać w miejscu wyznaczonym do postoju samochodów. A takie miejsca wyznaczone są (prawie) tylko przy schroniskach. Prawie, bo spotkałem takie miejsce na samochody przy drodze F35, bo był to punkt widokowy. I tam stanęli sobie na noc, bez namiotu, spotkani Francuzi w defenderze. Normalnie droga jest na szerokość 1,5 – 2 aut i takich zatoczek parkingowych nie ma. Widziałem pieszych czy rowerzystów, którzy rozbili namiot z dala od drogi, na kamienistej pustyni. Byli widoczni na rozległym pustkowiu. Ale piesi nie niszczą krajobrazu tak, jak auto.
Brody
Przed wyjazdem na Islandię nie dawały mi spać. Na miejscu okazały się całkiem niegroźne. A może tylko mieliśmy szczęście? Przejazd przez brody wyznaczany bywa palikami, sznurkami lub po prostu rysunkiem na tabliczce przed wjazdem do rzeki. Naczytałem się, że czasem wystarczy tylko trochę zjechać z wyznaczonej ścieżki, żeby zanurkować i mieć kłopoty. Auto z wypożyczalni nie miało snorkela, a chwyt powietrza był z przodu, na linii zamknięcia maski. Przejeżdżałem przez wodę powoli, jednym okiem celując w brzeg, a drugim obserwując dno, czy jeszcze wyraźnie widać kamienie. Ta technika sprawdziła się w większości rzek o przejrzystej wodzie. Nie sprawdziła się tylko raz - w rzece, która płynęła z nieodległego lodowca i była błękitnie mętna. Wtedy miałem pełnego pampersa. Zatrzymałem się przed brodem. Z przeciwnej strony podjechało jakieś auto, chyba mniejsze od naszego. Nikt nie chciał ruszyć pierwszy, tamten jednak miał słabsze nerwy. Ruszył, jakoś szybko. Gdzieś na środku rzeki zanurkował tak, że zalało mu maskę. Myślałem, że tam zostanie, ale przejechał i nie zadławił się na brzegu. Wtedy i my przejechaliśmy, bez większego problemu, ale jechałem wolno. Woda sięgała maksymalnie do górnej krawędzi koła.
Następny bród też wyglądał słabo. Z górki naprzeciwko nadjechał kamper na bazie Iveco. Koła olbrzymie, snorkel miał dużo wyżej, niż u nas dach. Mimo to zatrzymał się i na coś czekał. Chyba nie na mnie? W końcu ruszył, wodę miał co najwyżej do osi swoich niemałych kół. Ale jednak tylko do osi. Więc spokojnie przejechaliśmy.
Niespecjalnie byłem skłonny do eksperymentów, ale jakiś znany mi już a rozległy bród przejechałem z większą fantazją, nieco z boku trasy wytyczonej po łuku palikami. I też dało radę, ale niekoniecznie musi sprawdzić się w innych miejscach.
Rzeki mają wartki nurt, więc pod podłogą słychać było niepokojące bulgotanie tym głośniejsze, im głębszy był bród. Ale to nie były głębokości, przy których szczelne auto mogło dostać dodatniej pływalności.
Wygląda na to, że informacje na temat przejezdności brodów aktualizowane są na bieżąco. To, co rano przejedziesz, po południu może być oznaczone jako nieprzejezdne. Tyczki w brodach pojawiły się znienacka, gdy coś zaczęło się dziać z wodą wypływającą spod lodowców. Gdy drogą F88 jechaliśmy już drugi raz, rano, brody braliśmy niemal z marszu. Ale wracając kilka godzin później, w nurcie były już tyczki z kolorowo oznaczonymi poziomami wody i legendą na brzegu. Kolor zielony - spoko, ale uważnie; żółty - mogą jechać tylko duże auta; czerwony - nikt nie powinien jechać. Każdy kolor to 20 cm wody więcej. W jednym z brodów woda była już na czerwonym polu. Gdybym tym brodem nie jechał już wcześniej (zaledwie tego samego dnia rano) i zastosował się do instrukcji, to byśmy musieli założyć biwak nad rzeką do czasu, aż woda opadnie. Kiedy? Nie wiadomo. Przejechaliśmy, wyjątkowo ostrożnie, obserwując wodę. Czy to było nierozważne, czy może tyczki zostały wbite w rzekę mocno na wyrost wobec spodziewanego rozwoju hydrosytuacji?
Drony
Używanie tych coraz popularniejszych maszynek latających bywa zakazane w różnych turystycznych miejscach Islandii. Informują o tym znaki, zwykle widziałem je w pobliżu atrakcji turystycznych takich jak wodospady czy gejzery. I wydaje się to racjonalne, ze względu na niestabilna atmosferę w takich miejscach i tłumy zwiedzających.
Elfy
Sprawa jest poważna i wcale nie do śmiechu. Podobno do 80% dorosłych Islandczyków wierzy w elfy. Elfy, czyli ukryci ludzie, coś jak nasze krasnale, to stworki o uniwersalnym przeznaczeniu: do marketingu, do edukowania turystów, do straszenia dzieci, do niekończących się opowieści, do tłumaczenia różnych zjawisk. Osobiście nie widziałem elfów. Może z wyjątkiem edukacyjnych wideoklipów na stacji benzynowej, gdzie pokazywano zasady poruszania się na Islandii, szczególnie w interiorze: ogólnie trzeba mieć baczenie, a w interiorze nie zjeżdżać z drogi, bo można przejechać elfa. W Reykjaviku jest Szkoła Elfów. Gdzieś wstrzymano budowę drogi, ponieważ przebiegała przez teren zamieszkały przez elfy. Przy swoich domach Islandczycy mają drugi, mały domek, dla elfów...
Fiordy Zachodnie
Przez wielu uważane za najpiękniejszą cześć wyspy. To kwestia wrażliwości, ale w istocie - tak może być. Nam Fiordy podobały się bardzo. I czujemy niedosyt, że nie wjechaliśmy w kilka jeszcze miejsc. Ale na fiordach jest tak, że droga rzadko biegnie w najprostszy sposób, przez góry. Najczęściej trawersuje zbocze na poziomie morza, objeżdżając każdą zatoczkę, każdy cypelek lądu. Popatrz na mapę, a szybko wyobrazisz sobie te kawałki górzystego lądu z głęboko wciętymi fiordami. I to wydłuża czas przejazdu wielokrotnie, bo te drogi nie dość, że kręte, to jeszcze szutrowe są. To jest dobry szuter, dopuszczalna prędkość to 80 km/h. Ale są zakręty, dojazdy do szczytu górki, tarka, owce, więc jedzie się wolniej.
Nie zdążylibyśmy objechać całych fiordów. Ale i tak byliśmy w miejscach zaczarowanych.
Z okolic Patreksfjordur drogą 612, mijając znany z wielu zdjęć wrak statku wyrzuconego na brzeg, dotarliśmy do najbardziej na zachód wysuniętego punktu Islandii. I pal licho magię długości geograficznej – 24 stopnie, 20 minut i jeszcze parę sekund na zachód od Greenwich. Byłem kiedyś na sto dwudziestym czwartym południku, więc to mnie nie rusza. Ale poruszający był olbrzymi klif Latrabjarg z ponad 400-metrowymi ścianami i koloniami ptaszysk wszelakich na skalnych ścianach opadających prosto w kotłujący się na dole ocean. A wisienką na torcie jest to, że na pewno zobaczycie tam maskonury - prześmieszne, niezgrabne, kolorowe ptaki dalekiej północy. Klify na górze są trawiaste i wieje tam niemiłosiernie. Barierek żadnych, maskonury czają się na krawędzi przepaści, więc o wypadek nietrudno. W czasie, kiedy my byliśmy na Fiordach, polska turystka spadła była w otchłań oceaniczną. Szans żadnych, chyba, że terminowałeś u Ikara, więc nie lekceważ zagrożenia.
Kilometr przed cyplem z latarnią morską i początkiem szlaku na klify jest bezpłatne i nieoznakowane pole biwakowe z toaletą i wijącym się strumieniem, który 100 metrów dalej wpada do oceanu. Skąd zatem wiedziałem, że to jest miejsce do biwakowania? Ano stąd, że stało tam kilkanaście kamperów i parę namiotów. I zachęcało do zostania na noc. A ocean szumiał tuż obok...
Drogą typu one way wróciliśmy do Patreksfjordur i drogą 63 dojechaliśmy do 60, a tą jeszcze kawałek do pięknego wodospadu Dynjandi (który na Islandii nie był piękny?). Po drodze skaliste płaskowyże, gdzieś pomiędzy skałami błękit fiordów, połacie śniegu na szczytach i skupiska niewielkich jeziorek, które zasilają jeszcze niewidoczny wodospad. Przy wodospadzie można by zabiwakować, mimo znaczków mających na ten temat odmienne zdanie. Jest toaleta, jest murek z paleniskiem. Szumi ¬¬wodospad, kwitnie łąka, jest widok na fiord.
Jeszcze przy drodze 63, po minięciu wodospadu (pięknego), trafiamy na nasze pierwsze gorące kąpielisko. Tuż obok drogi, niemal na poziomie morza, jest niebieski basen z ciepłą wodą i panoramą na fiord. Przy basenie jest mała budka - to przebieralnia, wcale nie koedukacyjna. Słoneczna pogoda, w basenie śliczne dziewczyny z całego świata – żyć nie umierać.
Żeby od wodospadu Dynjandi kontynuować podróż po Fiordach, trzeba jechać drogą 60 i 61 przez Pingeyri i Sudavik, czego z całego serca Wam życzę. Ale – gdy spojrzeć na mapę – trzeba mieć na to czas, bo droga meandruje w kolejnych, głęboko wciętych fiordach. My więc odpuszczamy, żeby zdążyć na lotnisko po Kaśkę. A że zahaczymy przy tym o interior, to zupełnie inna historia. Taka zaplanowana improwizacja.
Po noclegu w kapsule emergency, z drogi 60 w miasteczku Budardalur zjeżdżamy na szutrową drogę 59. Gdyby wziąć odpowiednio duże narzędzie, to wzdłuż tej drogi można by odciąć Fiordy Zachodnie od reszty wyspy, tutaj jest ich podstawa. Myślę, że przejazd równoległą drogą 586 może być jeszcze bardziej ekscytujący.
Gaz do kuchenki
Na wyspie musieliśmy kupić gaz do kuchenki, w kartuszach. Z Polski wzięliśmy tylko palnik. Żeby grzał, trzeba do niego dokręcić kartusz z gazem. Taka konsekwencja transportu lotniczego, i to z czasów jeszcze sprzed 11 września 2001. Przed wyjazdem dostępność kartuszy to był dla mnie temat równie nierozpoznany i stresujący, co możliwość przejazdu tamtejszych brodów autem bez snorkela. Nie – po filmach z Islandii o brodach coś wiedziałem. O kartuszach z gazem – nic. Internet jak zwykle w takich przypadkach był mega niespójny: a to, że są tam dostępne kartusze tylko jednego typu, a to, że w ogóle nie ma sensu o tym myśleć, bo na kempingach ludzie zostawiają nie zużyte kartusze i można je wziąć. Więc podsumuję.
Kartusze do kuchenek turystycznych (nie mówię o popularnych, płaskich, blaszanych kuchenkach na podłużne kartusze) są trzech typów: z gwintem (takich potrzebowaliśmy), bez gwintu (na zatrzask) oraz jednorazowe przebijane. To znaczy – wszystkie są jednorazowe, ale dwa pierwsze mają zawór, więc są niezupełnie jednorazowe. Ale to temat na opowieść przy ognisku.
Wszystkie rodzaje puszek z gazem można na Islandii kupić, te podłużne do blaszanek też. Dostępne są na stacjach benzynowych. Ale nie znajdziesz ich na każdej stacji, a jeśli są, to zwykle nie wszystkich typów. Poza miastami stacji benzynowych też nie ma zbyt wiele. Więc przy zaopatrzeniu w gaz trzeba być czujnym i przewidującym.
Półlitrowy kartusz z gazem kosztuje 1500 – 1700 ISK. W czasie 18 dni zużyliśmy bodaj 3,5 kartusza, gotując dla 3, w porywach 4 osób wodę na poranną herbatę i owsiankę, obiad w ciągu dnia i herbatę do kolacji.
Mówią, że na kempingach można pozyskać kartusz – używkę w dobrym stanie, ale w praktyce nie widziałem kartuszy zawierających gaz. Jedyny z pół-gazem, jaki widziałem to był nasz, który zostawiliśmy na kempie przedostatniego dnia. Nie liczyłbym na tę formę zaopatrzenia w paliwo do kuchenki. W szafkach kempingowych kuchni prędzej znajdziecie coś do zjedzenia.
Gejzery
W pobliżu miejscowości Haukadalur jest pole geotermalne. I tam co 10 minut wylatuje w niebo fontanna wody. Na tym obszarze jest jeszcze drugi gejzer, ale przyczajony od 2000 roku. Ktoś mi mówił, że znowu wybuchł. Trochę byłem rozczarowany, że gejzerów na wyspie jest tak mało.
Geologia
To nauka zajmująca się budową Ziemi i badaniem procesów, jakie w niej i na niej zachodzą. Islandia to gratka dla geologów, bo tam siły sprawcze i efekty procesów tworzenia sprzed miliardów lat widoczne są niemal w każdym miejscu. Poświęcone są temu motywy na T-shirty i gadżetach w sklepach z pamiątkami, na których wyspa Islandia informuje, że ciągle się tworzy i ewoluuje. Wulkany, lodowce i pola geotermalne tylko to potwierdzają. Jest to drugie po Korsyce miejsce na świecie, gdzie słupy bazaltowe występują jednocześnie w ciągach pionowych i poziomych. Cokolwiek to dla geologa znaczy.
W pobliżu Keflaviku jest kilkumetrowej szerokości szczelina, która stanowi styk dwóch płyt tektonicznych: eurazjatyckiej i północnoamerykańskiej. Nad szczeliną przerzucono most namiętnie odwiedzany przez turystów, którzy chcą poczuć pod stopami dwa kontynenty jednocześnie.
Połączenie płyt tektonicznych przebiega przez całą środkową Islandię. Bardziej efektownie prezentuje się dolina Thingvellir przy drodze 36/361.
Gorące źródła
To jedna z atrakcji, dla których jedzie się na Islandię. Żeby w nich wygrzać dupcię, żeby zobaczyć, jak to jest. Gorące źródła występują pojedynczo lub w postaci pól geotermalnych, często z różnymi innymi zjawiskami odwulkanicznymi. Temperatura wody w źródłach dochodzi do 100 stopni Celcjusza. Często są one oznakowane tabliczkami z wymownym symbolem termometru. W takich źródłach - co oczywiste - nie kąpiemy się. Mówimy źródła, ale są to baseny lub uformowane z kamieni niewielkie zbiorniki. Na kempingu w Hveravellir wodę do basenu dostarczają dwie czarne rury: jedna z wrzątkiem wprost ze źródła na polu geotermalnym tuż obok, druga zimna, i jakoś to się w basenie miesza. Inne zbiorniki czy rzeki, miejsca do których możemy wskoczyć, są położone dużo poniżej źródeł, więc woda jest już schłodzona, zwykle do temperatury przyjemnie ciepłej, może 30-35 stopni. Jestem ciepłolubny, więc wolałem, żeby woda była jeszcze cieplejsza. Spełniło się to w Gorącej Rzece (Hot River), w której przy szampanie z truskawkami świętowaliśmy urodziny Sylwii. Najwygodniejszym punktem wyjścia do Gorącej Rzeki jest Hveragerdi. Zainstalowaliśmy się tam na kempingu i z przygotowanym obiadem w plecaku ruszyliśmy w góry. Wyjście na szlak do rzeki jest z parkingu poza miejscowością. My nadłożyliśmy 1,5 godziny pieszej drogi, żeby po hucznych urodzinach nie jechać już samochodem. Z parkingu jeszcze 1,5 godziny wędrówki przez wietrzne góry i można moczyć się w płytkim, ale gorącym strumieniu. Jest on spiętrzany co kilkanaście metrów kamiennymi zaporami, żeby można się było na siedząco zanurzyć. Wzdłuż strumienia jest drewniana kładka i kilka otwartych na świat przebieralni. Służą one raczej do osłony przed wiatrem lub śniegiem i trzeba zapomnieć o polskim, pruderyjnym rozumieniu prywatności, żeby się w nich przebrać.
Skoro już rozbudziłem Twoją wyobraźnię, to teraz skorzystaj z niej naprawdę. Leżysz w gorącej wodzie, wokół Ciebie różnojęzyczne i różnokolorowe, radosne towarzystwo, czujesz lekki bukiet siarki, nad Tobą trawiaste szczyty gór, a Ty pociągasz szampana prosto z flaszy i zagryzasz truskawkami. Czujesz to?
Obiad w menażce podgrzewaliśmy wprost w rzece. A potem przepychaliśmy między sobą pływającą menażkę. Nasz posiłek wywoływał ogólną wesołość wśród przechodzących obok.
Na Islandii gorące źródła wykorzystywane są do napędzania elektrowni oraz zasilania domowych kaloryferów i pryszniców. Na obszarach geotermalnych zbocza łysych gór są poprzecinane srebrzystymi rurociągami z gorącą wodą. Jest takie miejsce, niewielki parking nad rzeczką, gdzie z ziemi wystaje calowa rurka zakończona prysznicem ze stale lejącą się ciepłą wodą. Ten "Niekończący się prysznic" zachęcał do kąpieli, gdyby nie to, że tego dnia woda z niego leciała niemal poziomo. Przy takim wietrze z trudem udało nam się ugotować obiad.
Gorące źródła są płatne i bezpłatne. Nie dziwiło więc mnie, że w tych bezpłatnych ściany i dno porośnięte były glonami, które radośnie rozwijają się w ciepłej wodzie i zielonymi frędzlami towarzyszą naszej kąpieli. Ale - bez obaw - nie dostaliśmy żadnego uczulenia czy parcha. Co więcej - Aga twierdzi, że podczas pobytu na Islandii, od kąpieli w źródłach i pod prysznicami, miała bardzo delikatną skórę. U siebie tego stanu nie dostrzegam.
Gorąca woda na Islandii wypływa chyba z samego piekła, bo jest silnie nasączona siarką. Krótko mówiąc - śmierdzi okrutnie zgniłymi jajami. Woda z gorących źródeł jest doprowadzana wprost do domów, więc pod prysznicem na kempingu czy w hostelu wali siarką. Co dziwne - wcale mi to nie przeszkadzało. Był to - jeśli w odniesieniu do narządu węchu można użyć tego określenia - taki koloryt, a nie kłopot.
Mam srebrną obrączkę, ślubną. Po pierwszej kąpieli w basenie zrobiła się czarna. Nalot dawał się ścierać, ale schodził powoli. Kilka dni później pod ciepłym prysznicem (proszę nie myśleć, że przez kilka dni nie utrzymywaliśmy higieny) nalot spłynął i obrączka znowu była srebrzysta. Parę dni później w innym miejscu spod prysznica wyszedłem ze złotą obrączką, która spłukała się dopiero dwa dni później w basenie przy schronisku w Laugafell. Chemicy na pewno to wytłumaczą. Ja ciągle mam srebrną obrączkę.
Błękitna Laguna to najsłynniejsze płatne gorące źródło. Położone niedaleko Keflaviku, z ciekawą zabudową, sklepami z pamiątkami i restauracją. Nie wiem, czy tam też mają glony, czy nie. Bo nie weszliśmy do laguny. Przy kasie nie masz co liczyć na bilet. Trzeba go rezerwować wcześniej. No i jest nietani. Za najtańszy pakiet (kąpiel w ciepłym i chyba błoto na twarz) trzeba zapłacić około 250 zł. Za bogatszy pakiet, z lampką wina, jeszcze więcej. Przy czteroosobowej rodzinie robi się z tego duża suma. Może byśmy odżałowali, ale szans na wejście z marszu nie ma. Na zewnątrz części komercyjnej jest fragment zupełnie chłodnych wód Laguny. Wody są nieprzejrzyste i niebieskie, jak woda w rzekach lodowcowych. W lagunach ciepłych mórz woda ma podobny kolor, ale jest przezroczysta.
Znalazłem artykuł, w którym pan (że pan, to wynika z jego nazwiska: Atli Sigur?ur Kristjánsson - jest synem Kristjansa, inaczej zorientować się trudno) z działu marketingu Błękitnej Laguny przyznał, że (cytuję): "zdarzały się takie sytuacje, w których ciepłe i nieprzeźroczyste wody laguny były zachętą dla niektórych do tego, aby uprawiać seks.
– Obecnie jest to jednak coraz mniejszy problem – mówił.
Na kąpielisku obowiązują bardzo surowe przepisy dotyczące stosunków seksualnych. W godzinach otwarcia laguny, na służbie jest czterech strażników, którzy mają zwracać uwagę na wszelkie podejrzane zachowania.
– To jest częścią ich pracy. Między innymi mają oni pilnować tego aby w lagunie nikt nie uprawiał seksu. To jest niedozwolone, nie chcemy aby takie zdarzenia miały tam miejsce – komentował Atli Sigur?ur Kristjánsson dodając, że goście nakryci na uprawianiu seksu są natychmiast wyprowadzani z kąpieliska."
Echhh, to musi być krępujące.
Hotele i inne stałe akomodacje
Na wyspie są cywilizowane miejsca noclegowe. Pewnego deszczowego, wyjątkowo nieprzyjemnego dnia (na szczęście jedynego aż tak nieprzyjemnego w czasie naszego pobytu) zaczęliśmy rozglądać się za jakimś noclegiem o stałym dachu i ścianach. Zajechaliśmy pod kompleks domków turystycznych. Nie pamiętam, jak nietanio tam było, ale miejsca dawno zarezerwowane. W Vik, na południu wyspy, tylko z ciekawości zajrzeliśmy do recepcji hotelu (większy budynek z trwałego materiału, sporo szkła). Cena około 21 000 ISK za osobonoc. Drewniane domki obok też nie zachęcały ceną. Skorzystaliśmy z kempingu, cudownie wciśniętego pod wysokie, skalne ściany, z zieloną trawką i dobiegającym szumem oceanu, co jednak w pierwszej chwili trudno było docenić, bo padało i była mgła. Muszę dodać, że okolice Vik mają kilka spektakularnych atrakcji i przyciągają wielu turystów. W pobliżu Vik znajduje się choćby słynna plaża, długa, czarna i ze skalnymi turniami wystającymi z wody. I malowniczym klifem z wypłukanymi przez oceaniczne fale oknami i latarnią morską. Więc większy ruch w okolicy może wpływać na wyższe ceny.
W Egilsstadir, skąd Kaśka wracała do kraju, zaplanowaliśmy biwak w gesthausie czy hostelu. Rezerwacja załatwiana 2 dni wcześniej przez internetowy portal. Za pokój 5-osobowy dla 4 osób zapłaciliśmy około 600 zł. Miejsce bardzo prosto i przyjemnie urządzone, czyste, skandynawsko jasne. Ze wspólnymi łazienkami, kuchnią i jadalnią. W recepcji można było nawet kupić normalne piwo za mega nienormalną cenę.
Ostatniej nocy także zainstalowaliśmy się pod stałym dachem, w czymś, co można by nazwać agroturystyką. Parterowy (jak większość na Islandii), rodzinny domek pod Reykjavikiem, z pięknym widokiem na niewysokie góry rezerwowaliśmy na miejscu przez internet. Gospodarz komunikatywny, przy domu konie. Pokoje przygotowane, na drzwiach imienne powitanie osoby rezerwującej pokój. Salon, kuchnia, łazienka - jak w domu przy rodzinie. Oprócz gospodarza i nas mieszkały jeszcze dwie inne pary. W kuchni możliwość korzystania ze wszystkich sprzętów. W opisanej szafce pozostawione przez poprzedników produkty długoterminowe, do wykorzystania w razie potrzeby. Przy przedpłacie był jakiś kłopot z brakiem akceptacji karty, chyba powinna to być karta kredytowa, a nie debetowa. Warto przygotować się do podróży również od tej strony.
Ten nocleg dał nam możliwość odświeżenia się, spokojnego przepakowania do walizek, bez pakowania sprzętu biwakowego następnego dnia, przed odlotem. Stąd zrobiliśmy wycieczkę do Reykjaviku na zwiedzanie stolicy i kapitański obiad.
Interior
Temat rozległy, pociągający, rozbudzający wyobraźnię, ciągnący się dziesiątkami kilometrów "niczego" w tym wszystkim, co nie jest brzegiem wyspy, przyklejonym do drogi numer 1.
"Nic" składa się głównie z lawy i tego wszystkiego, co wulkany czasem z siebie wyrzucają, w wersjach wszelakich: z lawy zastygłej, jakby nadal płynęła; z lawy wypiętrzonej kilkumetrowymi, ostrymi zwałami; z hektarów rozrzuconego pumeksu; z czarnego piasku? pyłu? tufu wulkanicznego? Nic bywa płaskie, częściej nienachalnie pagórkowate. Suche lub z rozległymi jeziorami, także zaporowymi (przy drodze F35). Z widocznymi na horyzoncie ośnieżonymi na łaciato szczytami lub rozległymi lodowcami. Z olbrzymią przestrzenią i zanikającym sygnałem lokalnych, nudnych stacji radiowych. Z mijanymi dość często innymi autami 4x4. Z drogowskazami w kluczowych miejscach. Z brodami o przejrzystej wodzie i nieznanej głębokości. Z tarką na szutrach, od której wypadają plomby. Z niebywałą, pustą, niezagospodarowaną przestrzenią, na której trudno znaleźć miejsce na biwak. Z kilkoma zaledwie schroniskami i polami namiotowymi. Z mijanymi wierzchołkami wulkanów. Z rzadką roślinnością. I z mnóstwem rzek. Interior na południu, w okolicy Hekli i drogi 208, jest na dużych obszarach trawiasty.
Wjazd w drogi terenowe w interiorze (przed numerem takiej drogi jest literka F) oznakowany jest tablicami z instrukcją obsługi interioru. Do środka wyspy można wjechać tylko samochodami terenowymi, a nie dowolnym autem z napędem na 4 koła. Czyli - dla przykładu, a nie dla lokowania produktu - skoda superb 4x4 nie powinna wjeżdżać w interior, ale dacia duster już może, choć ponoć nie wszędzie.
Niektóre drogi oznakowane są dodatkowymi znakami jeszcze bardziej zawężającymi rodzaj aut, które mogą dalej wjechać. Auta 4x4 (duster wystarczy) przejadą zwykłe drogi kamieniste, błotniste i z brodami (dodam od siebie: typowymi, niezbyt głębokimi brodami). Czyli większość. Na drogi ze znakiem opisanym "Torleidi" powinny wjeżdżać auta specjalne, ze względu na głębokość brodów, wielkość skał, strome podjazdy i możliwość przejazdu przez śnieg. Jechaliśmy tak oznaczoną drogą, ale tylko niewielkim jej odcinkiem. Trudno mi więc powiedzieć, czy na takiej drodze wystarczająco "specjalny" będzie wyprawowo przygotowany defender, czy musi to być islandzki monster na baloniastych kołach lub ciężarówka 4x4.
I teraz najważniejsze: ubezpieczenie auta z wypożyczalni nie obejmuje zalania silnika albo zniszczenia karoserii podczas przejazdu przez nurt rzeki. I drugie ważne: każda droga może zostać zamknięta z dnia na dzień, czy nawet z godziny na godzinę, więc trzeba mieć plan alternatywny, zapas paliwa i czasu.
Paradoksalnie w tym wielkim bezmiarze niczego nie można jeździć off. Gospodarze tłumaczą, że okres wegetacji w tej szerokości geograficznej trwa bardzo krótko, że jest mało roślin, że gleba wulkaniczna jest bardzo luźna, koła aut łatwo się w nią wgryzają i potem, pod wpływem wody, szalenie intensywnie ulega erozji, a koleiny głębokie powyżej kolan zakłócają piękno olbrzymich połaci arktycznego, surowego krajobrazu. Oni szanują ten krajobraz i proszą o to samo. Na tablicach informacyjnych o elfach nic nie piszą, że off-road im przeszkadza, ale wątek bajkowy pojawia się w spotach telewizyjnych. Więc off-road w rozumieniu ukraińskim czy rumuńskim odpada. Musimy trzymać się wyznaczonej, szutrowej drogi, która - w większości bez spektakularnych trudności - daje wystarczającą przyjemność z jazdy, okraszoną częstym brodzeniem.
Dużą część interioru zajmują parki narodowe. A gdzie ochrona przyrody, tam i strażnicy, randżersi.
W parkach Stanów Zjednoczonych randżersi sprzedają bilety wstępu, rozdają foldery, przypomną o grasującym niedźwiedziu, wieczorem zrobią pokaz zdjęć z okolicznymi osobliwościami. W krajobrazie islandzkiego interioru są chyba jeszcze bardziej przydatni, o ile nie zignoruje się ich zaleceń, co przyjezdnym nie przychodzi łatwo, wiem to po sobie. Zatrzymują każdy samochód i dają ulotki, jak podróżować przez interior. I dla wzmocnienia efektu namiętnie o tym opowiadają. Dorzucą przy tym informacje o pogodzie lub przeszkodach na trasie. Warto słuchać ze zrozumieniem.
W podmuchach wiatru przejeżdżaliśmy przez lejki piasku unoszone wiatrem. Spotkany chwilę potem strażnik, oprócz uwagi, żeby nie zjeżdżać z drogi, powiedział, że dalej są burze piaskowe (sandstorm). I żeby nocować w schronisku, chyba że mamy bardzo wytrzymały namiot. Nam się wydawało, że to, co widzieliśmy, to są te burze. Kilka godzin później, gdy słońce zniknęło w tumanach pyłu, droga zawalona była zaspami z piachu, w których auto zaczęło grzęznąć, a po szybach sypało piachem i pumeksem, dopiero zrozumieliśmy, o czym mówił strażnik.
Innym razem drogę blokował duży kamper terenowy, z boku stał pickup, a jakiś dżentelmen prowadził pogawędkę z kierowcą kampera. Po kilku minutach skręciłem kierownicę i ruszyłem przez piach obok drogi, żeby towarzystwo ominąć. Niedobrze, co się wtedy działo... Przejechałem zaledwie kilka metrów, gdy dżentelmen wskoczył mi przed maskę z bardzo wymownymi gestami. Wycofałem, ale dostało mi się od strażnika. Moje tłumaczenie, że wiem o zakazie zjazdu z drogi, ale nie wiedziałem, co się dzieje, bo droga zablokowana, było dosyć durne. Randżer przyniósł z pickupa grabie i koleiny zrobione przeze mnie skrupulatnie zasypał i wyrównał. Żeby nie zachęcać innych do zjeżdżania w bok. I nie psuć pustynnego krajobrazu.
Kilka dni później, na drodze F88 do wulkanu Askja, strażniczkę z patrolu spytaliśmy, czy drogą F910 da się przejechać od schroniska Dreki do drogi F26. To by ładnie połączyło znane z jeszcze nieznanym, przez sam środek interioru, bez konieczności powrotu na asfalt "jedynki". Dziewczyna uważnie zlustrowała nasze pajero, pokręciła głową i zeznała, żebyśmy tam nie jechali, że auto jest za małe. Nie wiem, czy ze względu na brody, czy na prześwit auta i olbrzymie połacie wypiętrzonej lawy, czy droga rzeczywiście jest aż tak trudna. Jechaliśmy kawałek drogą prowadzoną po lawowisku, na wcześniejszym, wschodnim odcinku F910. Wymagała przewidywania i skupienia, żeby nie zawisnąć na mostach, ale daliśmy radę. Być może zachodni odcinek 910 jest bardziej wymagający. Tego nie wiem, odpuściliśmy, do dzisiaj rozbudza on moją wyobraźnię. Spróbuj pojechać tą drogą, jeśli tylko wystarczy Ci fantazji i czasu.
W interiorze nie ma stacji benzynowych. Dystans do przejechania nie jest wielki, z góry na dół (S-N) jakieś 200-250 kilometrów. Ale wiele może sie zdarzyć. Możesz przejechać 2/3 drogi, gdy lodowiec się rozpuści i rzeka zamknie drogę. Wracasz tą samą albo alternatywną, ale dłuższą drogą. Albo wewnątrz wyspy poniesie Cię fantazja i wjedziesz w takie drogi, którymi można wjechać w jeszcze inne drogi. Zawsze przed wjazdem do środka wyspy tankowałem do pełna.
Widziałem gdzieś przy drodze stojącą cysternę oznaczoną logo jednej z lokalnych stacji benzynowych. Cysterna miała pompę elektryczną i pistolet do przetaczania swojej zawartości. I była przywiązana łańcuchem do czegoś zakotwiczonego. Nie wiem, jak się tego używało. W czasie podróży po Stanach Zjednoczonych na terenach pustynnych, gorących widziałem cysterny z wodą do chłodnic samochodów, gdyby auto przegrzało się na górskich podjazdach z poziomu depresji na 2000 metrów. Ale tam było to czytelnie oznakowane: masz tu wodę, uzupełnij, ustaw auto przodem do wiatru, podnieś maskę, nie poparz się, zachowaj spokój. A na Islandii nic, cisza. Może to była cysterna porzucona chwilowo w swojej podróży do schroniska Sigurdarskali. Bo przy schronisku widziałem podobną, prawdopodobnie z opałem do ogrzewania. A może rezerwa do aut strażników parkowych.
Nie wszystkie rzeki w interiorze pokonuje się brodem. Niektóre są tak rwące, i być może głębokie, że postawiono nad nimi mosty. Bywają na tych mostach bramy. Trzeba je zostawić zamknięte.
Nasz rodak, Łukasz Supergan, mający za sobą spektakularne, samotne, mega długie, piesze przejścia różnych okolic świata (polecam jego stronę w necie), w lipcu i sierpniu 2016 pokonał Islandię pieszo, trawersując ją w poprzek, pomiędzy punktami położonymi najbardziej na wschodzie i na zachodzie wyspy (około 750 km). Nasza trasa na pewno wielokrotnie przecinała szlak Łukasza. Jadąc dziesiątki kilometrów po tak samo wyglądającym terenie, po aż po horyzont kamienistej pustyni, niemal bez punktów orientacyjnych, bez budki z piwem, wyobrażałem sobie, jak Łukasz pokonuje kolejne dziesiątki nudnych, choć pięknych kilometrów z ciężkim garbem na plecach. Jak przedziera się przez lawowiska, przez zwały ostrych skał, przez rwące rzeki. Ja przemieszczałem się bez większego wysiłku naciskając jedynie prawy pedał. I krajobraz zmieniał się znacznie szybciej, choć i tak irytująco powoli. Moje gratulacje panie Łukaszu.
Jedzenie
Islandia ogranicza możliwość przywiezienia ze sobą jedzenia niezakonserwowanego. Żeby odciążyć nieco budżet wyprawy wzięliśmy ze sobą trochę jedzenia i przypraw, które po zakupie wypełniaczy typu makaron czy chleb umożliwiały przygotowanie atrakcyjnych posiłków. Wzięliśmy puszki z tuńczykiem, które z dodatkami i makaronem tworzyły wspaniałe, aromatyczne spaghetti.
Podczas podróży z Kaśką robiliśmy spaghetti warzywne.
Na śniadania dobrze wchodziły smakowe owsianki w niewielkich torebkach, do tego kanapki z chlebem, jak nasz tostowy, i warzywami. Ogórki i papryka świetnie sprawdzały się smakowo i były wytrzymałe w transporcie. Herbatę i kawę także zabraliśmy z kraju, są lekkie, poważnie zmniejszają wydatki na wyspie. Mieliśmy również kremowe zupy w proszku: dyniową i barszcz. Były świetne, zawiesiste i bez konserwantów. Wzięliśmy ich tyle, że część wróciła, ale też nie jedliśmy ich codziennie. Najwięcej obaw budziły kabanosy. Ale przeszły odprawę na lotnisku bez przeszkód. W podróży były fajną przekąską na długich trasach. Kolacje to kanapki i herbata, czasem jakieś ciasteczka.
Jadąc autem z Polski jest możliwość zabrania ze sobą właściwie wszystkiego, co potrzebne. Islandia raczej nie jest krajem, do którego jedzie się w kulinarną podróż, dla szczególnej kuchni. Więc odżywianie się turystycznym szturmżarciem nie jest wielką stratą. Natomiast jest poważnym zyskiem. Przed wyjazdem upewnij się dokładnie, jakie jedzenie i w jakiej ilości zostanie zaakceptowane przez służby graniczne.
Kamienie
Islandia generalnie pokryta jest kamieniami różnej maści. Nieliczne są obszary tak pokryte trawą, że nie widać, co skrywa pod spodem. Skał mnóstwo, głównie pochodzenia wulkanicznego. Stan skupienia, kolor, konsystencja, gładkie i ostre, szorstkie, czarne, czerwone, lekkie i ciężkie, są na tyle intrygujące, że zachęcają do dotykania i zbieractwa.
Jedynym rodzajem skały, który jest w Islandii pod ochroną są stalaktyty. Formacje te można znaleźć w wielu jaskiniach na wyspie oraz w okolicy gorących źródeł. Niszczenie i łamanie stalaktytów jest w Islandii zabronione przez prawo.
Chronione są także wszystkie kamienie, które znajdują się na terenie rezerwatów przyrody i parków narodowych. Teraz wiem, że naruszyłem prawo, zabierając kilka ciekawych kamieni z Islandii ?. Na lotnisku nie kwestionowali. Ale gdy się zreflektowałem, odesłałem te kamyki z powrotem na Islandię, kurierem, z wykupioną opcją dostarczenia do rezerwatu w interiorze.
Kampery
To zadziwiające, jak wiele zmyślnych konstrukcji mieszkalnych jeździ po wyspie. Na asfaltach dominowały kampery zbudowane na bazie małych samochodów dostawczych, wielkości citroena berlingo. W środku zabudowa ze składanym łóżkiem i jakąś szafeczką z kuchenką i lodówką. W sam raz dla dwóch osób, może rodziny z dzieckiem. Zazdrościliśmy im sztywnego dachu nad głową w deszczowe i wietrzne dni. Ale ich zasięg był ograniczony do atrakcji leżących na obrzeżu wyspy. Do interioru wjechać nie mogły.
Jest kilka firm, wyróżniających się wystrojem graficznym swoich pojazdów, które spotykaliśmy na drogach każdego dnia. Na drogach mocno wyróżniały się również białe defendery jednej z wypożyczalni. Nie wiem, jak były zabudowane, ale hasło firmowe brzmiało: "Don't worry, be sexy". Co jest dziwne, nie widziałem tych aut w interiorze.
W szutry i brody interioru zapuszczały się także poważne konstrukcje mieszkalne na bazie pickupów lub płaskie przyczepy. Oba rozwiązania pokazywały swoje możliwości na kempingach, gdzie pomysłowe mechanizmy podnosiły dachy, dodając kilkadziesiąt centymetrów wysokości przestrzeni życiowej (w kapsułach montowanych na pickupach) lub kilka kolejnych metrów kwadratowych powierzchni sprytnie zabudowanej i zadaszonej namiotem (z przyczepą jako podstawą). Ciężarówki wyprawowe były obcego pochodzenia, nietutejsze. Było na co patrzeć.
Kaśka
Dziewczyna - latawiec, napalona na taniec, yogę, warzywa i morsowanie. Trudno jej usiedzieć w domu, więc jest częstym pasażerem linii lotniczych. W naszej wyprawie brało udział częściowo, dołączając do nas tylko na kilka dni, w przelocie między ciepłym a zimnym krańcem Europy.
Kempingi
Na Islandii jest to instytucja bardzo przyzwoicie przygotowana. Oczywiście są te bardziej malownicze, i są takie z mniej zadbaną trawą pod namioty, ale zawsze znajdziesz na nich przyzwoite toalety i prysznice z ciepłą, siarkową wodą, kuchnię i stołówkę. Czasem jest to duże pomieszczenie, a czasem zadaszona wiata. Bywa, że kempingowa stołówka to miejsce wykwintnych posiłków i spotkań towarzyskich. W kuchni bywają zostawiane kartusze z gazem i produkty spożywcze. Jeśli takie są, to można z nich skorzystać, trzeba przejrzeć zawartość szafek, skrzynek i pudełek.
Toalety bywają koedukacyjne, z wydzielonymi kabinami, prysznicowymi też. Fajne są takie międzynarodowe ablucje, mycie zębów i pranie skarpetek. Chociaż spotkałem się z informacją, że pranie powinno się robić w jakimś innym miejscu, dobrze opisanym a nieistniejącym w rzeczywistości.
Karteczkę czy tabliczkę z potwierdzeniem pobytu na kempingu trzeba przymocować do namiotu, raz była oddzielna także na samochód. Koszt pobytu na kempingu to około 1500-2000 ISK od osoby.
ÂÂÂÂÂÂ
Konie
Na Islandii jest ich mnóstwo. Są mniejsze od zwykłych koni, ale podobno lokalesi mogą się obrazić, jeśli powiemy, że to nie konie, tylko koniki. Można je spotkać w wielu miejscach na wyspie. Organizowane są przejazdy w dużych grupach, także po interiorze. 20-30 jeźdzców prowadzi drugie tyle luzaków, więc czasem trzeba czekać kilka minut, aż miną nas jadąc w przeciwnym kierunku.
Lodowce
Skoro opisuję kraj o lodowatej nazwie Iceland, to nie sposób nie powiedzieć o lodowcach.
Jest ich kilka na wyspie. Najbardziej imponujący to Vatnajokull, pod względem wielkości drugi w Europie, trzeci na świecie. Żeby ogarnąć skalę zjawiska, to wyobraź sobie lodową pokrywę, której grubość dochodzi do 1 kilometra.
Lodowce są atrakcją, więc organizuje się na nie wycieczki. Program jest różny: 3 godzinny spacer na lodowiec, 4 godzinna wspinaczka w lodzie, 8 godzinny trekking po lodowcu. Nawet spacer to wyprawa w rakach i z czekanami. Wyposażenie dostaje się na miejscu.
Wycieczki organizowane są w Skaftafell tuż przy drodze nr 1 na południu wyspy, i ze schroniska Sigurdarskali w interiorze. To miejsca, w których widzieliśmy firmy trekingowe. Trasy prowadzone są po mniejszych lodowcach, opadających w doliny z głównego lodowca Vatnajokull. Nie przeszkadza to firmom reklamować się, że prowadzą trekingi po największym lodowcu Europy.
W Skaftafell można podejść pod czoło lodowca opadające do jeziora. Przez szarobrudny lodowiec gdzieniegdzie prześwituje błękitny lód po niedawnym obrywie. A to, co się oberwie, ląduje w jeziorze i majestatycznie dryfuje. Ale bardziej zjawiskowe góry lodowe znajdziesz nieco dalej na zachód, na jeziorze Jokulsarlon. Jezioro to połączone jest z oceanem krótkim kanałem, w którym mniejsze kawałki lodu szukają możliwości wydostania się na pełne morze. Gdy tam dotrą, fale przyboju utrzymują je przy brzegu, a gdy staną się już zupełnie małe, ocean rozrzuca je po czarnym piasku plaży, nazwanej z tego powodu Ice Beach. Choć niektórzy nazywają ją nawet Diamond Beach.
Po jeziorze, między górami lodowymi, odbywają się rejsy amfibią.
Jeśli w lipcu była temperatura 12 stopni, to w okolicy lodowca spadała do około 6 stopni.
Muza
Chciałem napisać coś o Agnieszce, kim jest dla mnie. Ale tym razem chodzi o zbiory dźwięków.
Oprócz wszelakiego sprzętu na wyprawę przygotowałem także sporo muzyki, wyczuwając przez skórę, że na Islandii może ona być potrzebna tak bardzo, jak alkohol czy ciepły śpiwór. Nie wiedziałem, co będzie potrafił czytać sprzęt w naszym aucie. Przygotowałem więc muzę na pendrive, na karcie SD i na płytach CD, tak dla pewności. Nasze niemłode auto nie czytało jednak nośników cyfrowych, a odtwarzacz CD nie działał. Więc misterny plan szlag trafił. Cudowny zestaw miał jeszcze magnetofon kasetowy. Ale na tę okoliczność się nie przygotowałem, choć mógłbym. Pozostało nam słuchanie radia (patrz: Radio). Przez ponad 2 tygodnie...
Myjnie samochodów
Przy wielu stacjach benzynowych są bezpłatne myjnie ze szczotkami podłączonymi do węża z wodą. Namiętnie wykorzystywane przez auta wyjeżdżające gdzieś z szutrowych dróg. Dobrze jest ustawić zaworem niezbyt duże ciśnienie, żeby nam się nie dostało od sąsiada, że chlapiemy na niego. Przy silnym wietrze o prysznic w myjni nietrudno. Skorzystaliśmy z takiej myjni raz - oddając samochód do wypożyczalni. Wysprzątaliśmy go także wewnątrz, na ile pozwalały nam dostępne narzędzia.
Nawigacja
Nawigatorem w czasie naszych wypraw jest papier, kompas (niekoniecznie literalnie w postaci tego przyrządu), Agnieszka i tylko trochę fale radiowe z kosmosu. Mieliśmy ze sobą przewodnik po Islandii. Do przewodnika była dołączona mapa, która oszczędnym mogłaby wystarczyć do przejazdu nawet przez środek wyspy. Bo droga prowadzi swoją drogą, wyjeżdżoną od ostatniej erupcji najbliższego wulkanu na 30 cm w głąb wulkanicznych osadów. Na rozstajach są drogowskazy. Mieliśmy także niewiele dokładniejszą mapę wydawnictwa terraQuest w skali 1:500 000. I mieliśmy tableta GPS z apką AndOsm i off-line'ową mapą. Szukając miejsca na biwak według tej mapy ewidentnie wyjechaliśmy poza zaznaczony obszar rezerwatu. Stanęliśmy na noc (przepraszam: na biwak, to był lipiec tuż przy kole polarnym, więc cały czas było jasno) za czarną, wulkaniczną wydmą. A rano wyjeżdżając z interioru dowiedzieliśmy się z rysowanych tabliczek, że i tak biwakowanie na tym całym obszarze jest zabronione. Bez mapy elektronicznej być może stanęlibyśmy na biwak już wcześniej, też łamiąc lokalne przepisy. Jeśli umiesz orientować się w terenie, to z papierową mapą wspomaganą drogowskazami przejedziesz interior wzdłuż i w poprzek. Z analogową przyjemnością, bez satelitarnego napinania się.
Offroad
W interiorze jest zakazany. W ogóle zabrania się zjeżdżania z dróg zaznaczonych na mapie. Ale wiele dróg dostarcza wrażeń oczekiwanych w off-roadzie. Taka była droga F508 (z Borgarnes jako zwykła, choć szutrowa 508), która na koniec podróży przyniosła dużą radość z niebanalnego przejazdu off. Moją wyobraźnię bardzo rozbudziła droga F347, którą częściowo przejechaliśmy, odbijająca na wschód od F35. Wspaniałe widoki, strome podjazdy, głęboko wcięte doliny opadające z drogi, przejazd pomiędzy ośnieżonymi szczytami. I chociaż to tylko szutrowa droga, dalej może być jeszcze fajniej i trudniej, jest kilka brodów, ale z mapy trudno więcej wnioskować. To może być fascynujący i niełatwy kawałek. Jeden z wielu w interiorze.
Wiadomość z maja 2018: islandzka policja ukarała turystów za nielegalny offroad, za zjazd z wyznaczonej drogi 100 metrów w roślinność. Mandat wynosił 300 000 ISK (około 2 500 euro).
Owce
Bardzo rozpowszechniona na wyspie rogacizna. I szalenie upierdliwa, ale w podróży nazywa się to koloryt. Zresztą kolory też mają różne. Owce chodzą samopas, najczęściej po kilka sztuk, ale zdarzają się większe stada. W pobliżuÂÂÂÂÂÂÂ nie zobaczysz pasterza ani owczarni. Spotkasz natomiast specjalny, wyjątkowy znak drogowy, ostrzegający przed futrzakami. Trzeba uważać, szczególnie na krętych, szutrowych drogach fiordów. Tak, jak w Gruzji za zakrętem możesz się spodziewać krów, na Korsyce dzikich świń, tak na Islandii wszędzie spotkasz owce. Częściej one uciekną z drogi, ale gdy jest ich więcej, to włącza im się aplikacja "chillout".
W sezonie hodowlanym tej kudłatej rogacizny jest na wyspie czterokrotnie więcej, niż stałych mieszkańców wyspy.
Owoce
Są dostępne na wyspie, a jakże. I, co szokujące - na Islandii uprawia się banany. Dzięki energii geotermalnej zasilającej szklarnie rosną tam banany, są smaczne i niedrogie.
Paliwo
Ropa kosztowała zwykle 184 ISK, ale była też po 163, po 178 ISK.
Benzyna to koszt 176 ISK, ale po 190 też widziałem.
Nie w każdym miasteczku jest stacja, czasem trzeba jechać kilkadziesiąt kilometrów do następnej miejscowości. Warto więc kontrolować i planować.
Pamiątki
Występują masowo na stacjach benzynowych i w sklepach w większych miejscowościach. Oprócz oklepanych durnostojek, magnesów na lodówkę czy kubków z jakimś rysunkiem, na Islandii wyróżnia się parę niebanalnych pomysłów. Wszelkie gadżety, podstawki, T-shirty ze śmiesznymi rysunkami o tworzącej się ciągle wyspie, o zmiennej pogodzie, o ponurych wikingach zachęcają do wybierania. Puszka ze świeżym powietrzem z Islandii bawi. Cycate kieliszki z islandzką flagą są niedrogie i użyteczne. Piękne są wełniane swetry w islandzkie wzory. Czapka imitująca głowę maskonura jest tyleż śmieszna, co niepraktyczna. Ale już czapka z wełny islandzkich owiec, z typowym, kilkukolorowym wzorem i podszewką z polara wydaje się być dobrą pamiątką z zimnego kraju. Te czapki, w wielu kolorach, przyciągały nas do siebie, wołały na nas. Pozostaliśmy niewzruszeni, dzisiaj tego żałujemy. Można je kupić w necie, ale to już nie to. Piękne są albumy w różnych formatach pokazujące piękno i surowość islandzkiego krajobrazu. Jeszcze na lotnisku można wybrać jakiś drobiazg na prezent, choćby niedrogie motki z wełną w różnych kolorach.
Pieniądze
Każdy ma jakiś sposób na to, żeby zrozumieć te cyferki na pólkach w sklepie w obcym kraju. To się nazywa przelicznik. Krótko mówiąc - ile oni od nas chcą, ile w złotówkach za to zapłacimy, skoro chcą tak dużo. Bo ich cyferki, korony ISK, obezwładniają, jak u nas miliony złotych przed denominacją. Żeby wyrazić te ichnie tysiące w naszych złotych, czyniłem w rozumie taką woltę: od ich ceny odrzucałem 2 ostatnie zera, a pozostałą kwotę mnożyłem przez kurs w złotówkach podawany za 100 koron, czyli jakieś 3,6 zł (wtedy, rok 2017). Tak naprawdę mnożyłem przez 3 i dorzucałem coś górką. Przecież jestem na wakacjach, trzeba odpocząć. Dla przykładu, cena pobytu 1 osoby w schronisku w interiorze to 8000 ISK. Odrzucam 2 zera, zostaje 80, mnożę przez 3,6 - daje to kwotę ponad 280 złotych za nocleg w schronisku.
Podobno korona islandzka dzieli się na 100 aurar. Jakoś nie użyłem nigdy nominału mniejszego niż 200 koron, więc z aurarami możecie dać sobie spokój.
No i najważniejsze - skąd mieć miedź, czyli skąd wziąć te egzotyczne islandzkie korony? Poszukiwania w kantorach nie przyniosły efektu. Jeszcze na lotnisku w Gdańsku dawaliśmy sobie szanse, ale kantor był akurat zamknięty. W okienku wyświetlał się kurs ISK, ale to nie musiało znaczyć, że mają tam korony. Więc na Islandię wbiliśmy nie mając ani jednej korony w portfelu. A czekało nas choćby wynajęcie auta z umówioną płatnością gotówką. Przeżywaliśmy ten brak gotowizny jak babcia okupację. Kombinowaliśmy, jakie kwoty da się wypłacić z bankomatu, czy będziemy wypłacalni w wypożyczalni, czy nie będzie obciachu. Ale Islandia to cywilizowany kraj. Podjechaliśmy wynajętym autem do banku, wyjęliśmy z automatu walizkę pieniędzy i chwilę później jechaliśmy na podbój Islandii. Potem normalnie - płatności kartą. Tylko na jednym kempingu, wcale nie w interiorze, nie przyjmowali płatności kartą, a koron nie mieliśmy. Kemping był bardzo ładny, już wychodziliśmy z recepcji, gdy przypomniałem sobie o zaskórniakach w euro. I tę walutę przyjęli.
Pola namiotowe
Jednak coś innego, niż kemping, ale na swój sposób zorganizowane. Raz była to łąka z wieloma kamperami luzem i schludną toaletą. Miejsce bezpłatne, między brzegiem oceanu a skalistymi ścianami fiordów zachodnich, z bieżącą wodą w strumieniu. Więc dołączyliśmy do zestawu. Miejsce cudowne. Innym razem trafiliśmy na płatną polanę przy gospodarstwie, tylko z kibelkiem, bez pryszniców. Wiał silny wiatr, było nieprzyjemnie. Żaden to kemping, miejsce nie dawało niczego więcej, niż biwak na dzikusa. A płacić trzeba. Wybraliśmy więc bezpłatną wolność. Rzecz w tym, że w tej okolicy było trochę trudno z tą wolnością. Niby trawy, jakieś krzewinki jak w tundrze, ale płaskiego w bok od drogi jak na lekarstwo. Kłopot rozwiązaliśmy rozbijając mniejszy namiot, bo tylko taki się zmieścił między muldami.
Trudno mi sklasyfikować miejsca biwakowe pod namioty przy schroniskach w interiorze. Są wydzielone, przygotowane, czasem trawiaste, czasem kamieniste. Jest dostęp do toalet, pryszniców i kuchni przy schronisku. Są płatne, więc w zasadzie to kempingi. Ale surowość okolicy i klimatu skłania mnie, żeby nadać im status pola biwakowego. Płatnego.
Kampery czy terenówki zabudowane mieszkalnie także przytulają się do schroniska. Korzystają z tego samego zaplecza socjalnego. Nie pamiętam ceny za postawienie samochodu.
Przydatne gadżety
Przygotowując się do wyjazdu kombinowałem, co może być potrzebne, niezbędne w naszej podróży. Oczywiście oprócz namiotu czy śpiwora. Wyobrażałem sobie funkcjonowanie na Islandii, biwakowanie na dziko, przygotowanie posiłków, gdy nie mamy pod ręką poczciwego land rovera, czyli wszystkiego, co jest nam w podróży potrzebne. W landrynie i łopata się znajdzie, i kuchnia kompletna, i zbiorniki na wodę, i wygodny prysznic też. A na Islandii wynajmiemy nie wyposażone auto i co dalej? Idąc tropem własnej, doświadczonej już wyobraźni, kupiłem nie używane przeze mnie do tej pory sprzęty, które musiały zmieścić się w naszym bagażu rejestrowanym:
- aluminiowa, składana osłona przeciwwietrzna do kuchenki gazowej. W landrynie palnik można jakoś zasłonić, w górach też sobie radziłem. Ale na Islandii wieje prawie ciągle i bez osłony przepadniesz. Dorzucam aspekt ekonomiczny - osłona przyspiesza gotowanie, a więc zmniejsza zużycie gazu. Drogiego gazu...
- składany kanister na wodę z miękkiego tworzywa. Na Islandii wody jest dużo, ale niekoniecznie tam, gdzie staniesz na biwak. Więc w co wziąć wodę dla 4 osób, na obiad, do mycia? Pierwotny plan zakładał, że na wyspie wbijemy do marketu na zakupy i kupimy wodę w 5 litrowych bańkach. A potem będziemy uzupełniać. To słaby pomysł - na Islandii woda jest sprzedawana tylko w mniejszych butelkach i jest droga, jak piwo bezalkoholowe (2-procentowe). Nie wiem, co mnie olśniło, ale kupiłem ten zbiornik. W stanie złożonym na prawie płasko jest wygodny transportowo, w stanie napełnionym mieści 15 litrów. Technologia produkcji (dmuchania) tego cuda powoduje, że już przy pierwszym napełnieniu miał przeciek. Zalepiłem to łatkami do materaca: najpierw mały plasterek, 2x2 cm, a na to jeszcze drugi, jakieś 5x5. Jak dwie prezerwatywy - żeby mieć pewność. Przez 18 dni łatałem go jeszcze 2 razy, co generalnie źle o nim świadczy. Ale do końca zapewniał nam zapas wody, a po wypełnieniu misji pozostał na wyspie. Bez niego mielibyśmy suszę albo dużego stresa.
- mała, plastikowa łopatka ogrodnicza, tej samej firmy, która robi fajne siekiery. Czy ma to znaczenie? Być może, bo jest dobrej jakości a ziemia na wyspie bywała twarda i kamienista. Łopatka wspomagała używanie papieru toaletowego. Bez niej byłby kłopocik i poruta.
- elastyczna, składana miska, na wodę, do mycia naczyń. Fanaberia? Wcale nie, sprawdzone i mega potrzebne. Znaleźliśmy dla niej jeszcze jedno zastosowanie: w chwilach wolnych od mycia naczyń woziliśmy w niej warzywa i owoce luzem. Bo taka z uchwytem do noszenia, i jakoś zmniejszała nam bałagan w przestrzeni bagażowej. Po prostu świetna.
- rozdzielacz do gniazda zasilania 12V. Niezbędny do zasilania internetu, mediów społecznościowych, nawigacji i zwykłej łączności ze światem. Szczególnie przydatny, gdy urządzeń mobilnych jest więcej, niż osób na pokładzie.
- duża torba z ceraty, z uszami z taśmy, reklamówka dużego marketu spożywczego. Bez niej przepadlibyśmy z kretesem. No bo w co wziąć duże zakupy na kilka dni? W czym to wszystko trzymać, żeby się w aucie nie przewalało? W czym przenieść z auta do kuchni na kempingu, żeby po kieszeniach nie upychać? W takiej właśnie torbie! Niezbędna na wyjeździe. Odkrycie sezonu, pomysł Agnieszki.
Bez tego wszystkiego powyżej mielibyśmy kłopot z podstawowymi czynnościami w podróży.
Wziąłem jeszcze zestaw łatek samoprzylepnych do materacy dmuchanych (i - jak się okazało - nie tylko), 10 metrów repika (linka 4 mm; na okoliczności wszelakie, choćby suszenie czy przywiązanie czegoś, co odpadnie), multitool (taki z kombinerkami), duży scyzoryk (taki co to i nożyczki ma, i piłkę) i niedużą rolkę srebrnej taśmy "MacGyver" (do zlepienia, czego się związać nie da).
Korzystałem tylko z łatek i scyzoryka.
Ptaszyska
Byłem zaskoczony, jak bardzo Islandia rozbrzmiewa głosami ptaków, także w surowym, pustynnym wnętrzu wyspy. Ptaki są aktywne niemal całą dobę, tak jak pozwala im światło długiego dnia. Słychać je, widać, a na klifach fiordów, w dużych skupiskach, także czuć. Niektóre latają nisko, dynamicznie, niemal kolizyjnie. Słynne maskonury oglądane na Fiordach Zachodnich, można także zobaczyć w dużej kolonii na Fiordach Wschodnich, za Bakkagerdi, przechodząc przez mały port rybacki. Maskonurów jest na Islandii 2 do 3 milionów par. Niedaleko - w skali górskich dróg - jest kolorowa, klimatyczna miejscowość Seydisfjordur, którą zobaczysz jako pierwszą, jeśli zdecydujesz się dotrzeć na Islandię promem.
Radio
Generalnie - dramat. W miejscach, przez które podróżowaliśmy, a nie były to centra miast, tylko raczej jakiś pingpong z dala od cywilizacji (i to jest super), nasze radio łapało 1, góra 2 stacje radiowe. Jeśli sygnał był wyraźny i w ogóle dało się słuchać, to radio nadawało coś, jakby wywiad z ciekawym człowiekiem. Nawet nie wywiad, bo zwykle słychać było jeden głos. Mógł to być twórca ludowy, hodowca owiec z dziada pradziada, a może pani robiąca swetry w stylu islandzkim. W języku gospodarzy naprawdę trudno było złapać jakiś punkt odniesienia mimo, że jest to jedyna słyszalna audycja i jesteśmy na nią skazani. Zgłębieniu istoty opowiadanych historii bez wątpienia sprzyjał fakt, że opowieść snuła się spokojnym głosem pół godziny bez jakiejkolwiek przerwy. Potem nadawano 3 minuty muzyki i audycja wracała do wątku głównego. Może tak się działo tylko w soboty i niedziele między godziną 11 a 16 - nie wiem. Mimo muzycznego przygotowania do wyprawy, sprzęt w aucie ignorował wszelkie nasze nośniki i potrafił odtwarzać tylko audycje radiowe. Skazani więc byliśmy na słuchanie monologów po islandzku.
Restauracje
W Husaviku, oczekując na zamustrowanie na okręt wielorybniczy, poszliśmy na lunch.
Za dwie doskonałe zupy rybne i dwa piwa marki Viking zapłaciliśmy w sumie coś około 190 zł.
W Reykjaviku zaszliśmy na pożegnalny obiad kapitański do jednej z najlepszych knajp rybnych, ocenianej w necie w pierwszej trójce lokalnych przybytków. Udało nam się wejść bez wcześniejszej rezerwacji. Prosty, marynistyczny wystrój, polski kelner. Tradycyjne potrawy z ryb zachęcały opisami, zamówiliśmy różne dania. Dziewczyny miały w nocy kłopoty z żołądkiem, przed podróżą trochę się wymęczyły. Jest uzasadnione podejrzenie. A może to przypadek.
Rośliny
Surowy klimat, rodzaj gleby, ciągła erozja powodują, że roślinność na wyspie jest uboga. Łany łubinu, trawy, mchy i krzewinki to niemal wszystko. Nieprawdą jest, jakoby na Islandii nie było lasów. Widzieliśmy trzy, a może siedem zagajników lub troszkę bardziej rozbudowanych obszarów porośniętych drzewami. Nasz pierwszy biwak był wśród drzewek, które wyglądały jak plantacja choinek. Odpoczywaliśmy w lesie, posadzonym przez uczniów szkoły z pobliskiej miejscowości, żeby pokazywać, jak wygląda las. Interior to pustynia, z pojedynczymi kępami traw i oazami niskiej zieleni na obszarach podmokłych lub trawkami i porostami kilka metrów od strumieni. Byłem zaskoczony bardzo często spotykaną wełnianką, głównie na wilgotnych łąkach i okolicach strumieni. Nie wiem, czy była to wełnianka pochwowata czy wąskolistna.
Samochód
Wypożyczać na miejscu czy jechać swoim? Z różnych powodów zdecydowaliśmy się polecieć samolotem i wypożyczyć auto na miejscu. Rezerwowaliśmy je długo przed wyjazdem, jakoś równolegle z zakupem biletów lotniczych. Z wielu wypożyczalni wybraliśmy firmę Icepol prowadzoną przez Polaków. Kontakt przez telefon, potem numery lotów, potwierdzenie terminów i rezerwacji już mailowo. Nie wymagali żadnej przedpłaty, potwierdzili rezerwację, oczekiwali płatności gotówką na miejscu. Nas i kilka jeszcze załóg odebrali z lotniska w Keflaviku i dowieźli do bazy, też w Keflaviku, więc nie traciliśmy dużo czasu na transfery. Zdecydowaliśmy się na nissana terrano, bo jest 4x4 i niezbyt drogi jak na terenówkę. Z pewną nieśmiałością patrzyliśmy na inne załogi, które kolejno odjeżdżały większymi mitsubishi pajero. Nie byliśmy pewni, czy zmieścimy się we czworo z bagażami do niepozornego terrano, które stało na placu. Gdy przyszła nasza kolej na odbiór auta, poinformowano nas, że nastąpiła drobna zmiana - terrano jest zepsute, więc w tej samej cenie dostaniemy pajero. To był świetny początek naszej podróży. I tak zostało do końca. Droższe w wypożyczeniu pajero było ewidentnie większe, bardziej komfortowe, idealnie przyjęło nasze wielkie walizy, a tylna kanapa posłużyła jako łóżko dla Sylwii. Niemłode auto, ale dobrze utrzymane i wyposażone, z silnikiem 3,2 litra i automatyczną skrzynką z biegami zapewniało komfortową i wygodną podróż, nawet w warunkach terenowych. Chłopaki z wypożyczalni tworzyli dobrą atmosferę. Uprzedzili, że ubezpieczenie auta nie obejmuje uszkodzenia opon i zalania silnika przy przejeżdżaniu brodów. Natomiast mamy się nie przejmować uszkodzeniami lakieru czy szyby z powodu uderzeń kamieni. Zresztą przednia szyba i tak już miała spore pęknięcie w lewej, dolnej części. Jeśli auto nawali, mamy dzwonić o dowolnej porze, przyjadą w kilka godzin nawet na drugi koniec wyspy. Do dzisiaj zastanawiam się nad tym drugim końcem, ale chłopaki byli u siebie, więc pewnie wiedzieli, co mówią. Takiej potrzeby nie było. Słyszeliśmy o załodze z ich autem, która dachowała. Zaśnięcie kierowcy, szpital, ktoś poważnie, ktoś mniej, skasowane auto stało w bazie na placu. Chłopaki z wypożyczalni pomogli załodze, tych nieszpitalnych przechowali u siebie w domu. Nie życzę nikomu takich wydarzeń, ale ważna jest świadomość, że wtedy możemy liczyć na wsparcie.
Obawiałem się trochę, że auto z tak dużym silnikiem i automatem będzie miało duże spalanie, co przy wysokich cenach paliwa zwiększy poważnie nasze koszty. Auto paliło 11,5 - 13 litrów/100 km, co nie było tragicznym wynikiem. Najmniej spaliło 10,7 litra.
Auto dostaliśmy z pełnym zbiornikiem paliwa. I takiego stanu oczekuje się przy zwrocie auta. Wymogiem było, żebyśmy tankowali w Keflaviku, a nie w odległym o 50 kilometrów Reykjaviku, bo to oczywista strata dla wypożyczalni.
Wynajem auta to był największy koszt naszej wyprawy. Za 18 dni zapłaciliśmy około 8 500 zł, ubezpieczenia były wliczone w cenę najmu. Za defendera trzeba zapłacić dużo więcej, a zwykłe auta osobowe są mniej więcej połowę tańsze.
Wypożyczać na miejscu czy jechać swoim? Kluczowy jest czas, którym dysponujesz i termin wyprawy. Jeśli chcesz jechać własnym autem, musisz uwzględnić kilka dni na przejazd do Danii i rejs promem, w drodze powrotnej także. Reszta czasu, który masz, zostaje na podróż po Islandii. Dolicz koszt promu. W sezonie wysokim prom kosztuje dużo więcej, niż poza sezonem. Nie podaję tych kosztów, bo są one zmienne, ale na pewno wysokie. Trzeba je oszacować dla konkretnego terminu i modelu auta.
Jeśli masz nie więcej niż 2 tygodnie urlopu, sprawa wydaje się przesądzona: wsiadasz w samolot, a na wyspie wynajmujesz auto. Mając więcej czasu, więcej choćby tylko o czas przejazdu Polska-Islandia i z powrotem, warto rozważyć podróż swoim autem. Sprawdź i porównaj, ile zapłacisz za wynajem auta na czas wyprawy, i za bilety lotnicze. Koszty przelot-wynajęty / rejs-własny mogą być zbliżone. Mając dużo czasu na wyprawę jechałbym własnym autem. Po to je mamy, jest wyposażone według naszych potrzeb, to też jest jakaś wartość. Rejs promem przez piękne Wyspy Owcze jest wartością dodaną.
Schroniska
W całym interiorze jest ich może kilkanaście. To oazy w surowym, niemal monochromatycznym krajobrazie interioru. Czasem także oazy zieleni na kamienistej pustyni. Często jest to osada kilku domków. Mniejsze schroniska zorganizowane są w ten sposób, że na poddaszu jest duży pokój noclegowy z materacami układanymi na podłodze. A na parterze kuchnia i jadalnio-świetlica. Bywa, że toalety są w innym budynku. Większe schroniska miały także pokoje z łóżkami.
Cena pobytu 1 osoby w schronisku w interiorze to 8000 ISK, a więc ponad 280 zet za nocleg pod dachem. Możesz rozbić namiot na eleganckiej trawie w pobliżu schroniska. Ale wieje mocny wiatr, parę kilometrów dalej napiera burza piaskowa, a w schronie ciepło i czysto, są toalety, prysznice, jest kuchnia... Schronisko Herdubreidarlindir przy drodze F88 było tańsze, 7000 ISK. Za plecami tego schroniska wznosi się symetryczny stożek wygasłego wulkanu Herdubreid, najpiękniejszego na Islandii. Ilekroć widzieliśmy go z daleka lub przejeżdżaliśmy obok niego, szczyt spowijała elegancka czapa z chmur, niezależnie od tego, jaka była akurat pogoda.
W schroniskach jest taki zwyczaj, opisywany na karteczkach przylepionych w różnych miejscach, że nie będąc gościem schroniska powinno się zapłacić 500 koron za korzystanie z toalet, kuchni czy pobliskiej sadzawki z gorącą wodą. Przy pierwszej wizycie o płatnych toaletach i kuchni nie wiedzieliśmy, drugi raz świadomie przyoszczędziliśmy. Ale w schronisku w Laugafell chcąc skorzystać z gorącego źródła zapłaciliśmy jak należy. Tam domek przy basenie ma toalety, przebieralnie, a na pięterku kuchnię i miejsca noclegowe z materacami na podłodze. W kuchni zrobiliśmy przy okazji obiad, korzystając ze wszystkich udogodnień, jakie tam były.
Sklepy
Sklepy spożywcze są w większych miejscowościach. Polecam sklepy sieci Bonus z uśmiechniętą mordką świnki w logo. Są one odpowiednikiem naszych Biedronek, choć ceny nie są aż tak niskie. Można w nich kupić wszystko, co potrzebne do przetrwania: warzywa, sery, chleb, piwo, papier toaletowy. Ceny 2-2,5 razy większe, niż u nas. Jest w necie mapka z lokalizacją tych sklepów.
Sprzęt biwakowy
Musieliśmy wziąć wszystko, co umożliwia wyspanie się i nakarmienie czterech osób.
Zwykle sprzęt jeździ z nami w aucie i nie musimy szczególnie ograniczać jego ilości i gabarytów. Transport lotniczy narzucał minimalizm zbliżony do wypraw z plecakiem. Namioty, śpiwory, materace, kuchenka - to wszystko mieliśmy. Inne przydatne gadżety opisałem wcześniej. Brakowało nam lekkich garnków, kubków, sztućców, które umożliwią przygotowanie i podanie strawy dla czworga zgłodniałych wędrowców. W dużym sklepie wypatrzyłem zestaw menażek z deklem i czteroosobową zastawą stołową, w sam raz dla nas. Kubki, talerze i sztućce, plastik i aluminium. Zestaw miał opis przeznaczenia: "Na jednodniowe wycieczki, przy ładnej pogodzie, w porze dziennej". Nie wiedziałem, jak się to sprawdzi przy dłuższej wyprawie. Za zgodą uczestników podzieliliśmy więc wyprawę na 18 jednodniowych wycieczek i sprzęt kuchenny sprawdził się wyśmienicie, zgodnie z zaleceniami producenta.
Wzięliśmy ze sobą dwa namioty: starą, wymęczoną, ale ciągle sprawną kopułkę Gwinea firmy Marabut i malutki namiot T2 ultralight pro firmy Quechua. Piszę o tym ze szczegółami, żebyś miał obraz tego, jaki namiot w jaki sposób się zachowuje. Gwinea ma 3 pałąki z włókna szklanego prowadzone w rękawach na zewnątrz. T2 posiada tylko jeden fantazyjny pałąk w najwyższym miejscu i króciutki paliczek podtrzymujący tył namiotu. Na biwaku z silnym wiatrem od oceanu Gwinea ugięła się nieco, ale na tyle, że wnętrze dotykało do wilgotnego tropiku i miejscami zrobiło się nieprzyjemnie mokro. Prawie identyczną konstrukcję i kształt ma namiot K2 (różnią go fartuchy i maszty z duralu), uznawany przez producenta za namiot ekspedycyjny, do wypraw także w wysokie góry, z huraganowym wiatrem. U nas tylko silnie wiało. W takim razie jak K2 daje radę w trudnych warunkach, skoro nasz ciężko walczył z wiatrem? T2 rozbiliśmy tylko raz, ale w trudnych warunkach. Było to wyzwanie dla tego namiotu i dla nas: wiał silny wiatr, a po północy zaczął padać deszcz. Tylko deszcz, albo tylko wiatr - pół biedy. Oba zjawiska razem brutalnie weryfikują sprzęt. I byłem bardzo pozytywnie zaskoczony, jak w tych warunkach sprawdził się T2. Dla pewności doszyję kiedyś dodatkowy odciąg do śledzia na dość długich bokach tropiku, nie naciąganych do ziemi.
Namioty to temat na oddzielny artykuł. Jeśli masz możliwość wyboru, weź namiot z większą ilością przeplatających się pałąków i fartuchami. Śpiwory lepiej weź te grubsze, cieplejsze, a materace zależnie od stopnia desperacji: wygodne maty samo pompujące się albo zwykłe karimaty.
Sylwia
Dzielna podróżniczka, o której głośno było swojego czasu na Landklinice. Nasza wyszukiwarka miejsc ciekawych i wielorybnik doświadczony na Oceanie Arktycznym. Żywy tester tylnej kanapy auta terenowego jako miejsca noclegowego.
Temperatura
Spodziewałem się, że będzie zimniej, zwłaszcza w nocy. Przypominam, że akcja dzieje się w lipcu. Normalna temperatura w ciągu dnia to 12-14 stopni. Ale były słoneczne dni z temperaturą 17, a nawet 22 stopnie. W nocy 8 - 10 stopni około północy. Przed snem snułem się jeszcze po okolicy biwaku, więc logowałem się do śpiwora jako ostatni. Rozbierałem do gółki, przebierałem w strój wieczorowy i nigdy nie miałem tego nieprzyjemnego wrażenia, że jest tak zimno, że chcę jak najszybciej wskoczyć do śpiwora. W pobliżu lodowców lub jeziora z pływającymi górami lodowymi było 6 stopni. Ale wtedy cały dzień był deszczowy i nieprzyjemny.
Trasa
Kaśkę musieliśmy odebrać, a potem odstawić na lotnisko w trakcie trwania wyprawy.
Zmuszało nas to do precyzyjnego planowania czegoś nam nieznanego, czyli trasy. To jest to, co w nieznanym najbardziej lubimy - zaplanowana improwizacja. I wbrew pozorom bardzo gładko się to ułożyło, głównie dzięki wykorzystaniu lokalnych linii lotniczych. Najpierw zrobiliśmy pętlę z Keflaviku przez Fiordy Zachodnie. Budardalur połączyliśmy drogą 59 z Bordeyri, dojechaliśmy do Blonduos czyniąc drobny wypad na północ do skały Trolla. Potem duża przygoda w poprzek interioru drogą F35. Odebraliśmy Kaśkę w Keflaviku, przemierzyliśmy z nią południową część wyspy przez Vik aż do Fiordów Wschodnich, penetrując czasem interior. W Egilsstadir Kasia wsiadła do samolotu wewnętrznych linii i doleciała do Reykjawiku, a stamtąd autobusem dojechała do Keflaviku. Dzięki temu mogła wrócić bez naszego udziału i ani ona, ani my nie straciliśmy na tej operacji zbyt wiele czasu. A my, już tylko we troje, zwiedzaliśmy dalej. Drogą F910 przez wschodni środek wyspy dotarliśmy pod lodowiec do schroniska Sigurdarskali, F902 i F88 przejechaliśmy przez burzę piaskową i dotarliśmy do Husaviku na północy, żeby zapolować na wieloryby. Przez różne ciekawe miejsca zagłębiliśmy się ponownie w interior i dojechaliśmy do zjawiskowego wulkanu Askja. Ostatni raz przemierzyliśmy brody drogi F88 z rosnącym poziomem wody, i trochę bardziej na zachód znowu wjechaliśmy w interior w słynną drogę F26. Zamierzaliśmy nią przejechać wyspę w poprzek, ale któraś z rzek w pobliżu lodowca niebezpiecznie zwiększyła poziom i drogę zamknięto. Byliśmy już w głębi interioru i chcieliśmy jechać przez niego jak najdłużej, więc wybraliśmy drogę F881 do Laugafell i dalej przez kolejne brody drogą F752. Później trochę asfaltu, z Hvanneyri drogą 508 i ostatni, piękny offrajd F508 i w deszczu drogą 550. Jeszcze gorąca rzeka pod Hveragerdi i przez most międzykontynentalny wracamy oddać samochód w Keflaviku.
To tak na szybko. Zainteresowanym chętnie opowiem szczegóły. A mapka poniżej obrazuje nasze działania. Przejechaliśmy 4 180 kilometrów.
Ubiór
W zasadzie sprawa jest prosta - przy założeniu, że stale przebywamy na łonie przyrody, przyodziewek powinien być turystyczny: ciepły, odporny na deszcz i wiatr. Jakieś T-shirty na ciepły, słoneczny dzień tak, strój kąpielowy nawet, do gorących źródeł, ale raczej nie krótkie spodnie. Coś od deszczu koniecznie. Buty zaimpregnowane i mocne, skał wszelakich jest tam dużo. Sandały to raczej zbędny balast. Wzięliśmy rękawiczki, czapki - to już kwestia odporności i uznania. A zdecydowanie wtedy, jeśli planujesz wybrać się na treking po lodowcu.
W schronisku Sigurdarskali przy lodowcu Vatnajokull wisiała odręcznie przygotowana instrukcja, jak się ubrać na 6-8 godzinną wycieczkę na lodowiec. Była tak precyzyjnie oczywista, że zrobiłem jej fotkę.
Wieloryby
W kilku miejscach wyspy, a na pewno w Husaviku na północy i gdzieś w okolicy Reykjaviku, organizowane są rejsy na obserwowanie wielorybów. Firmy wielorybnicze zapewniają w swoich folderach, że mają skuteczność ponad 90 procent. Przy odrobinie szczęścia można zobaczyć któregoś zwierzaka: od kilkunastometrowego humbaka po 40-metrowego płetwala, a pomiędzy nimi baraszkujące delfiny.
W morze wypływają różne jednostki. Zwykłe stateczki wielkości dużego kutra rybackiego, troszkę większe z kilkoma pokładami i kilkunastoosobowe pontony RIB. Na dużym obszarze zatoki kręciło się kilka jednostek naraz. Sternicy wypatrują słupa pary wynurzającego się wieloryba i tam kierują statek. Być może informują się wzajemnie. Pontony były bardziej zwrotne, szybciej dopływały w pobliże miejsca akcji, ale wydaje się, że szybkość i bliskość oceanu nie dla wszystkich może być atrakcją.
Nasz statek wyróżniał elektryczny napęd i cicha praca. Zajęliśmy miejscówki na środkowym pokładzie, żeby mieć dobry, fotograficzny widok dookoła. Ale nie wiem, czy dla fotografowania nie byłby lepszy najniższy pokład. Wprawdzie trzeba biegać z burty na burtę, zależnie z której strony pojawi się wieloryb, jednak perspektywa na ociekające wodą płetwy ogonowe może być lepsza.
Widzieliśmy wielokrotnie humbaki, w ich cyklicznym rytuale zaczerpnięcia powietrza. Na początku zwierzę pokazuje tylko grzbiet, a przed zanurkowaniem wynurza płetwę ogonową, co jest najbardziej widowiskowe. Prawie cały czas w okolicy pływających jednostek skakały delfiny.
Rejs trwa około 3 godzin. Przed zamustrowaniem na statek trzeba się ubrać w ciepły kombinezon, który pobierzesz z kontenera na nabrzeżu, naprzeciwko przystani.
Trafiliśmy na świetną pogodę. Było słonecznie i ciepło, a morze spokojne. Nie widziałem, żeby kogokolwiek dopadła choroba morska. Ale sam, na wszelki wypadek, łyknąłem jakiś środek łagodzący jej skutki. W trakcie rejsu, w drodze powrotnej, zaserwowano nam gorącą czekoladę i zakręcone ciastko z cynamonem.
Mimo sezonu nie rezerwowaliśmy biletów. Nie wiedzieliśmy, jak w czasoprzestrzeni ułoży się nasza podróż. Wydawało się to ryzykowne, ale z biletami nie mieliśmy kłopotu. Kupiliśmy je na przystani, nie na najbliższy rejs, tylko za godzinę czy dwie, ale bilety były. Cena około 9 500 ISK od osoby, z jakąś drobną promocją.
Jeszcze do późnego wieczora, z biwaku położonego wysoko nad zatoką, widzieliśmy statki pływające w poszukiwaniu wielkich, pływających ssaków. I gdzieś na horyzoncie wyspę Grimsey, wyznaczającą położenie koła podbiegunowego. Chociaż wydaje mi się, że wyspa majaczyła już tylko w mojej wyobraźni.
WiFi
Jest dostępne bezpłatnie w wielu miejscach, na stacjach benzynowych i kempingach, nawet w interiorze.
Woda
W sklepach droga, w rzekach czysta, czasem nawet ciepła. Zasoby do naszej cysterny uzupełnialiśmy głównie na stacjach benzynowych i kempingach oraz w toaletach przy sklepach. Nie zawsze był kran techniczny, czasem potrzebny był kubek pośredniczący między kranem a baniakiem, gdy tego nie dało się wcisnąć do niskiej umywalki.
Wodospady
Na Islandii zobaczysz mnóstwo naj-wodospadów i drugie mnóstwo zwykłych. Piękny, dwukaskadowy Gulfoss niedaleko gejzera, uważany za najpiękniejszy. Potężny, największy w Europie Dettifoss, i jego trzy odsłony. Boski Godafoss, ważny w kulturze Islandii. Niewielki Aldeyjarfoss, z pięknie wyłuskanymi bazaltowymi niszami. Najpiękniejszy Dynjandi. Prosty, ale imponujący Skogafoss. Nasz ulubiony Oferufoss. Jest i Seljalandsfoss, za którym się przechodzi. I całe mnóstwo innych.
Wulkany
Na Islandii znajduje się około 130 wulkanów, z czego 18 było czynnych w czasach historycznych. W każdej chwili może nastąpić wybuch któregoś z nich. Wulkan Eyjafjallajökull swoją nieroztropną erupcją w 2010 roku sparaliżował na wiele dni ruch lotniczy w Europie. W czasie naszej wyprawy żaden wulkan ostentacyjnie nie dymił ani malowniczo nie wyrzucał z siebie lawy, co byłoby widowiskiem w gruncie rzeczy pożądanym.
Wiele wulkanów można obejrzeć z bliska, przespacerować się po koronie, zejść do krateru. Na każdym z wulkanów nieziemsko wiało. W kraterze wulkanów, które widzieliśmy, były jeziorka. W kalderze malowniczego wulkanu Askja jest olbrzymie jezioro, a tuż obok drugie mniejsze, z ciepłą wodą. Z powodu tego jeziorka w plecaku mieliśmy stroje kąpielowe i ręczniki. Po przejściu w wichurze, mgle i deszczu przeżyliśmy rozczarowanie - woda była ledwie ciepła i nie zachęcała do kąpieli.
Kilka miesięcy po naszym powrocie z Islandii media donosiły o zwiększonej aktywności wulkanu w zachodniej części wyspy. Ale nic spektakularnego z tego nie wyszło mimo sensacyjnych nagłówków wiadomości.
Zabytki
Trudno na Islandii zobaczyć zabytki w naszym, europejskim rozumieniu. Trafiliśmy na ruiny grodu pod Borgarvirki na północy i niewielki, kamienny kościółek w Bingeyrar, otoczony polami łubinu.
Na południu jest urocze, rybackie miasteczko Eyrarbakki, z zachowaną tradycyjną zabudową, z kolorowymi domkami z XIX wieku. Na Fiordach Wschodnich widzieliśmy chaty pokryte trawą i kolejne kolorowe miasteczko. I chyba niewiele więcej tego rodzaju obiektów można szukać na Islandii.
Zakończenie
Lubię wyprawy, po których pozostaje uczucie niedosytu. Jeszcze wiele miejsc na Islandii chciałbym zobaczyć, w jeszcze wiele dróg chciałbym wjechać. Do dzisiaj mam często przed oczami rozległe pustynie interioru, parujące i bulgoczące pola geotermalne, burzę piaskową, kolorowe maskonury i drogę F347 biegnącą gdzieś w środek zaśnieżonych gór, którą przejechaliśmy tylko jej niewielki odcinek. Ta droga, przecinająca surowy, górski krajobraz, najbardziej rozbudza moją wyobraźnię. Znajdziesz tam wiele takich dróg, dla których będziesz chciał wrócić na Islandię.
A - jeszcze drobiazg: alfabet po islandzku to stafrofid.
Wybaczcie jakieś durne znaki. które dokleiły się do tekstu.
Artur Kamiński
maj 2018