Co cisza? Jak cisza?
My już w domu są.
Do internatu czasem zaglądaliśmy, ale tylko w wielkiej potrzebie.
Czasu mało i upał wielki (w Uzbekistanie 45-50 stopni, trafiło się 54).
Nasze auto bez klimy. Ale klima jest mocno przereklamowana
Już po wszystkim. Tak, jak nam życzyliście - było szeroko.
A potem i głęboko, bo popadliśmy w depresję.
Śnieg nas podstępnie zaatakował, ale wcale nie wysoko, na Tosorze.
Z błota wyciągaliśmy, ale lokalesów. Z piachu, z dna morza, to wreszcie i siebie.
Za nami wydmy i pustynie, jeziora i morza, góry przepiękne i wiszące doliny.
Zahaczyliśmy niemalże o ocean (co to jest 1500 czy 2000 kilometrów

).
Atmosfera była super. Załogi spisały się na piątkę.
Auta trochę gorzej, ale też były dzielne.
Drobne awarie ignorowaliśmy. Z poważniejszą daliśmy radę.
Ale co to za awaria, gdy auto jedzie dalej.
Uważajcie, gdy dłubiecie przy aucie na Uzbeckim słońcu bez koszulki.
Robbil jeszcze do dzisiaj przeżywa naprawkę w moim disco.
Wszyscy, którzy uważają, że miesiąc na stany to za mało - mają rację.
Kto uważa, że dzidowanie tak daleko (średnio wyszło około 500 km dziennie,
czasem także nocnie) jest męczące - ma rację.
Ale nie żałuję żadnego dnia i żadnego kilometra tej wyprawy.
Basiu i Robercie - jeszcze raz dziękuję Wam za pomysł i organizację tej ekspedycji.